Rozmowa z Włodzimierzem Stefańskim, siatkarzem, złotym medalistą olimpijskim z Montrealu
Zacznijmy od pańskich sportowych początków w rodzinnym Wrocławiu.
Jako mały chłopiec bardzo interesowałem się piłką nożną. Mój ojciec był kibicem Śląska Wrocław. Sam przed wojną gdzieś grywał, niestety nie wiem, w jakiej klasie. Ponieważ w tamtym okresie dzieci w wolnym czasie przeważnie biegały po podwórku, mój brat, starszy ode mnie o 12 lat, zaczął namawiać rodziców, by pozwolili mi trenować w jakimś klubie sportowym. Chciałem dołączyć do zorganizowanej grupy, w której ktoś mnie czegoś nauczy, coś mi pokaże. Trafiłem do młodzieżowego zespołu lekkoatletycznego, nazywał się chyba Parasol, i ćwiczyłem wszystko: i biegi, i skoki, i inne dyscypliny. Trwało to około dwóch lat, ale jakoś mnie nie wciągnęło.
Kiedy więc zaczęła się siatkówka?
Poszedłem do szkoły średniej, do liceum Kasprowicza we Wrocławiu. Po pierwszej klasie zapisałem się na obóz wędrowny. Było nas 12 czy 14 chłopców, pojechaliśmy z nauczycielem angielskiego na dwa tygodnie w polskie góry. Każdego dnia wędrowaliśmy, by wieczorem zatrzymać się w nowym miejscu. I pewnego razu miejscowe chłopaki rzuciły nam wyzwanie: „Zagramy w siatkówkę”. Moi koledzy na to: „Dobra, zagrajmy”. Jeden z nich, Kazimierz Cieśla, trenował już wtedy w Gwardii Wrocław.
I zaczęliśmy grać… To był mój pierwszy w życiu kontakt z siatkówką, ale zupełnie dobrze mi szło jak na debiutanta. W trakcie obozu rozegraliśmy kilka meczów w różnych miejscach, a po powrocie Kazik namawiał mnie: „Przyjdź do Gwardii, zobaczysz, spodoba ci się”. Kiedy pojawiłem się w klubie, większość chłopców trenowała tam od trzech miesięcy czy od pół roku. I oczywiście się ze mnie śmiali, bo sami byli już trochę zaawansowani, potrafili wykonywać pewne siatkarskie elementy. Najtrudniejszy i najbardziej emocjonujący był pad, czyli rzucanie się za piłką. Kiedyś koledzy zaproponowali, żebym to zrobił, a gdy posłuchałem, znów zaczęli się śmiać i orzekli, że kości zostały rzucone. Poobijałem się, ale wiedziałem, że muszę się sporo nauczyć – pomału, pomału do celu.
Proszę opowiedzieć o swoim pierwszym meczu. Pamięta pan, jakie to były emocje?
Od roku gram w juniorach, po jednym z treningów przychodzi trener pierwszej drużyny Władysław Pałaszewski – a Gwardia była wtedy chyba trzecim klubem w Polsce – i mówi: „Pakuj się, na koniec tygodnia jedziesz z nami na mecze do Warszawy”. Dla juniora to jest niesamowite przeżycie!
W stolicy mam swój pierwszy występ, z drużyną Warszawianki. Wchodzę na krótką zmianę, bodajże za Stanisława Gościniaka, z przodu. Następnego dnia gramy z Legią, ówczesnym mistrzem Polski. Gwardia przegrywa 0 : 2 w setach, nagle trener Pałaszewski rzuca: „Rozbieraj się, zaczynasz grać”. No i wygrywamy trzeciego seta, wygrywamy czwartego. Piąty set jest bardzo zacięty, w końcu przegrywamy. Tu drobna dygresja: w tamtych czasach na siatce nie było antenki, a legioniści mieli swój system – grali bardzo szeroko i mieli wystawy, które obecnie byłyby poza antenką. Stamtąd atakowali i to im się udawało. Po meczu w Warszawie czuliśmy się trochę oszukani. Następnego dnia w gazetach pojawiły się nagłówki, że jest nowy talent siatkarski.
No tak, odzyskanie dwóch setów i równa walka w piątym to mimo wszystko dobre okoliczności debiutu.
Pewnie. Zwłaszcza że ja miałem dopiero 17 lat, albo zacząłem 18. rok. Wówczas zawodnicy nie mieli, tak jak dzisiaj, ściśle przypisanych ról. Trzeba było grać niemalże wszędzie, z wyjątkiem pozycji wystawiacza, czyli rozgrywającego.
I tak się właśnie potoczyła moja kariera w Gwardii… Tyle że za długo nie potrwała, bo pojawiły się niesnaski w klubie. Oznajmiłem, że nie chcę tutaj grać, chcę odejść do Odry Wrocław – czyli do klubu za miedzą, dwie ulice obok. Oczywiście w tamtych czasach to było nie do przyjęcia. Można było zniszczyć karierę zawodnika, ale w żadnym razie nie można było pozwolić, by poszedł do rywala, i to miejscowego. W rezultacie przez rok w ogóle nie grałem, tylko trenowałem z Odrą.
Dostawałem za to powołania do reprezentacji juniorów. Najpierw do szerokiej grupy – w Iławie było nas chyba 76 młodych zawodników. Później, zimą ’66 roku, zorganizowano turniej i dostałem powołanie do dwunastki. I tak na dobre zaczęła się moja kariera, która ciągle szła do przodu, mimo całego roku niegrania.