Rozmowa z Anną Lisowską, dwukrotną mistrzynią świata w karate
Swojej sportowej kariery nie zaczynała pani od karate…
Tak, to prawda, zaczynałam nie od karate, ale od akrobatyki sportowej w Polskim Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół” w Krakowie w 1998 r. Treningi odbywały się w historycznym, neogotyckim budynku przy ul. Piłsudskiego. Podobno kiedy pod koniec XIX w. oddawano go do użytku, to była największa sala gimnastyczna w całej Galicji, wyposażona w najnowocześniejszy sprzęt. Pamiętam piękne drewniane balkony, z których rodzice obserwowali treningi, i niezwykle wysokie sufity zdobione polichromią Antoniego Tucha. Na ścianach wypisane były najważniejsze hasła związane z „Sokołem”: równość, męstwo, dzielność, karność. „Sokół” ma przecież piękne powiązania patriotyczne i te hasła miały być dla młodych ludzi budujące.
Trenowałam tam niemal 10 lat i do dzisiaj mam kontakt ze swoim pierwszym trenerem, który śledzi moją karierę. W 2007 r. zmieniłam dyscyplinę na karate kyokushin. Nie ukrywam, że wpływ miały rodzinne powiązania z tym sportem – karate zaczęłam trenować za namową mojego taty.
Był związany z tą dyscypliną?
Tak, tata też trenował, lata temu. Kiedy pojawiły się dzieci zmieniły się życiowe priorytety. Po latach w tym sporcie pojawiłam się ja i wtedy tata wrócił do amatorskiego trenowania. Tym razem to ja przyprowadziłam tatę na salę i na nowo rozbudziłam w nim pasję. Nasza wspólna droga z karate jest pełna sentymentalnych momentów.
Co było w tej drodze najważniejsze?
Cały czas towarzyszyła mi myśl, że jeżeli chcę coś osiągnąć, to muszę pokonać wszystkie przeszkody, które się pojawią. Im więcej ich będzie, tym więcej muszę trenować. To też kształtuje charakter. Zawsze zdawałam sobie sprawę z tego, że z każdym kolejnym sukcesem moja praca musi być jeszcze cięższa, powinnam wymagać od siebie coraz więcej. Ludzie, otoczenie, kibice również będą oczekiwać ode mnie więcej, presja wzrośnie. Wraz z odnoszonymi sukcesami pojawia się też więcej przeszkód, trzeba być silnym, żeby im podołać, dawać radę na ciężkich fizycznych treningach, nie poddawać się i mieć w pamięci, że porażka to ważny element rozwoju – kształtuje i pomaga zrozumieć, co należy zmienić, bywa impulsem, żeby się otrząsnąć, obudzić. Czasami taki kubeł zimnej wody dobrze robi. Każdy ma takie momenty, dlatego trzeba je w odpowiedni sposób przepracować, nie załamywać się i pamiętać o tym, że kilka gorszych chwil nie decyduje o całej karierze. To okazja do głębszego namysłu, a niekiedy także sygnał od organizmu, że może właśnie jest moment na regenerację. Często to widać u znanych sportowców: w tenisie, w skokach narciarskich, w każdej innej dyscyplinie, tylko się o tym nie mówi, a ludzie też nie bardzo chcą o tym słuchać. Za każdym sukcesem i każdą porażką stoi człowiek. Zawsze też trzeba pamiętać o pokorze.
W 2021 r. zwyciężyła pani w mistrzostwach świata w Tauron Arenie Kraków. Jakie to było uczucie – wywalczyć złoto w rodzinnym mieście?
Zawsze startuję z zamiarem zajęcia jak najwyższego miejsca i przygotowuję się w podobny sposób, ale występ w Krakowie miał dla mnie również ogromną wartość emocjonalną. Mój start oglądały najważniejsze dla mnie osoby: moi rodzice i rodzina, pojawili się też przełożeni z mojej pracy, co było dla mnie niezwykle budujące. Mistrzostwom towarzyszyła wspaniała oprawa: drugiego dnia wykonywałam dwa pokazy na głównej scenie, przy specjalnych światłach, a atmosferę potęgował sztuczny dym. Ilekroć teraz przejeżdżam koło Tauron Areny, a zdarza mi się to często, wszystkie te przeżycia do mnie wracają – to, jak byłam na macie, jak odbierałam puchar i jak po zawodach wsiadałam do taksówki. Fakt, że wywalczyłam mistrzostwo świata w moim rodzinnym mieście, ma dla mnie ogromne znaczenie.
Czy pamięta pani wydarzenie, które miało szczególny wpływ na pani myślenie o sporcie?
Chyba takim wydarzeniem były mistrzostwa świata w Tokio w 2014 r., na których po raz pierwszy zdobyłam złoto. Miałam wcześniej styczność z dużymi imprezami, lecz w Japonii towarzyszyła mi świadomość, że te mistrzostwa świata odbywają się w ojczyźnie karate i zawsze wygrywają je Japończycy. Kiedy tam leciałam, do końca nie mogłam uwierzyć w to, że się tam znajdę. Jak już zobaczyłam wszystkich ludzi i zawodników, zdałam sobie sprawę, że jestem jedną z nich. Kiedy wchodziłam na start, oczywiście czułam stres i tremę, ale jako zupełnie nieznana zawodniczka nie czułam presji. Po prostu zrobiłam wszystko najlepiej, jak umiałam. Kiedy okazało się, że jestem pierwsza, pomyślałam, że właśnie otwierają się przede mną jakieś drzwi. To niesamowite doświadczenie, którego nigdy nie zapomnę, i mam nadzieję, że będę miała jeszcze okazję przeżyć coś takiego.
Startuje pani w kata, w formach. Na ile istotne w tej konkurencji jest utrzymanie wewnętrznej harmonii?
Kata to precyzja, perfekcja ruchu i maksymalne skupienie na wszystkim, co robimy. Nie może być mowy o żadnym rozproszeniu czy błędzie, bo to potem wiele kosztuje. Po tylu latach trenowania myślę, że wszystko się ze sobą łączy – życie codzienne, zawodowe, prywatne, naukowe, karate. Na macie musimy być perfekcyjni i później dążymy do ideału w innych dziedzinach naszego życia. Zachowanie wewnętrznej harmonii jest również konieczne w dalszym rozwoju.