Kocie łby, którymi dawniej wybrukowany był pl. Jabłonowskich w Krakowie, odegrały w tej historii niebagatelną rolę. To na nich szkolił swoją doskonałą technikę przyszły bombardier Wisły Kraków, Henryk Reyman. Urodził się 28 lipca 1897 r. w Krakowie. Jego ojciec, urzędnik pocztowy, zmarł na gruźlicę w wieku 36 lat. Matka, Franciszka, pochodziła z bogatej, kupieckiej rodziny, Henryk odebrał zatem gruntowne wykształcenie. Najbardziej kochał jednak grać w piłkę. Miejscem, w którym szkolił swój słynny mocny wykop, był plac handlowy w pobliżu domu. Gdy popołudniami targowisko pustoszało, chłopaki z okolicy urządzały na nim piłkarskie turnieje. Po nieprzewidywalnej grze na kocich łbach mecze na równej murawie niczym już Reymana nie zaskakiwały.
Pierwsze kroki w profesjonalnym futbolu stawiał jeszcze jako uczeń: grał w studenckiej Polonii. Miał niespełna 14 lat, gdy dostał się do juniorów Białej Gwiazdy. Szybko dostrzeżono jego talent. Mocna postura, znakomita kondycja i wyjątkowe umiejętności – to wszystko sprawiło, że Reyman był po prostu skazany na sukces.
Sumienny i wzorowy oficer
Rozwój kariery sportowej piłkarza przerwał wybuch I wojny światowej. Reyman walczył w szeregach armii austriackiej. Chciał dostać się do Legionów Piłsudskiego, ale przełożeni skierowali go na front włoski. Gdy Polska odzyskała niepodległość, wstąpił do Wojska Polskiego, uczestniczył w obronie Lwowa i Przemyśla. Na polu walki wykazywał się męstwem i odwagą, kilkakrotnie był ranny. W raportach przełożeni pisali o nim: Bardzo dobry – sumienny i wzorowy oficer. Jego służba jest dzielna i pod każdym względem skuteczna. Za zasługi w wojnie polsko-bolszewickiej Reymana czterokrotnie odznaczono Krzyżem Walecznych. Podczas walk w III powstaniu śląskim sportowiec po raz kolejny został ranny. Trafił do szpitala w Krakowie, a gdy się wykurował, został już pod Wawelem.
Wojenna pożoga nie oszczędziła stadionu Wisły: nie było szatni, dokumentów klubowych. Dość szybko udało się jednak odbudować dawną potęgę. Duża w tym zasługa Reymana, który wraz z klubowymi kolegami ściągnął zawodników, a za pieniądze ze zbiórek kupił sprzęt. Stara gwardja jęła się ochoczo do pracy i szanowne, stare imię Wisły znowu wypłynęło na powierzchnię życia sportowego – pisał lwowski „Sport”.
Czasem i przegrać przychodzi
8 kwietnia 1922 r. Wisła odzyskała w końcu własny stadion, a wkrótce potem miano najlepszej krakowskiej drużyny. Wtedy też zaczęło być głośno o samym Reymanie. Pisano, że porywa naprzód cały atak, dodaje mu życia i siły i kieruje umiejętnie jego pociągnięciami. Każdą sytuację stara się zaraz wykorzystać, co mu się dotychczas doskonale udaje. Nic dziwnego, że z takim potencjałem został powołany do kadry narodowej. W 1924 r. piłkarz pojechał na igrzyska do Paryża. Niestety naszym zawodnikom nie poszło najlepiej: przegrali 0:5 z Węgrami i odpadli z turnieju. W dużej mierze zawiniły chaos i brak pomysłu na poprowadzenie drużyny.
Mimo to, pozycja Reymana na krajowych boiskach była niepodważalna. Wyrobił sobie własny styl, zyskał uznanie i renomę. W latach 1914–1934 jako napastnik Wisły zdobył w sumie 1250 goli. Doceniano nie tylko jego piłkarskie umiejętności, lecz także zaangażowanie w klubową działalność, a nade wszystko postawę fair play.
Na derbach w maju 1925 r. piłkarz grał świeżo po zaleczeniu złamania nogi. Nie mógł się nadwyrężać, ale sama jego obecność stanowiła moralne wsparcie dla kolegów. Drużynie Białej Gwiazdy szło fatalnie: do przerwy przegrywała 1:5. Gdy wiślacy zeszli do szatni, przemówił do nich Reyman:
Kto z was nie czuje się na siłach, aby w drugiej połowie meczu wydać z siebie wszystkie siły dla zmazania hańby, jaka w tej chwili wisi nad nami, to niech lepiej nie wychodzi na boisko – zaczął. – Nikt nie wymaga od was samych zwycięstw. Czasem i przegrać przychodzi. Ale każdy ma prawo żądać od was ambitnej i nieustępliwej walki. Nie dopuśćcie do tego, aby ludzie uznali was za niegodnych… podania ręki.
Podziałało. Po przerwie Wisła wyrównała wynik.
Religijny człowiek, który nigdy nie wstąpił do partii
Wybuch II wojny światowej kolejny raz przerwał piłkarską karierę Reymana. W jednym ze starć piłkarz został ranny i trafił do niemieckiej niewoli. Brawurową ucieczkę saniami zorganizowała mu… żona. Do końca okupacji ukrywał się, pracując jako gajowy w majątku Tarnowskich. Po wojnie wrócił do Krakowa. Był postacią zasłużoną dla polskiej piłki i jako działacz sportowy cieszył się szacunkiem, lecz kariera przedwojennego oficera była nie w smak komunistycznej władzy.
Wujek był dla mnie wzorem pod każdym względem – mówił w wywiadzie siostrzeniec Reymana, Janusz Tomaszewski. – Imponowała mi jego postawa wobec ówczesnej rzeczywistości. To był bardzo religijny człowiek. Odrzucał wszelkie namowy, żeby wstąpić do partii, mimo że oferowano mu w zamian za to intratne posady, stanowiska.
Choroba przyszła nagle. Reyman skarżył się, że brakuje mu sił, łapał zadyszkę po krótkim nawet biegu – wcześniej to mu się nie zdarzało. Zaczął chudnąć, nogi jakby nie chciały go nieść, przytrafiały mu się utraty przytomności. Prześwietlenie płuc przyniosło druzgocącą diagnozę: nowotwór. Wiosną 1963 r. piłkarz trafił do szpitala i tam zmarł.
Na stadionie pojawiał się do końca, choć jedynie w roli kibica. Poczucie obowiązku stanowiło jego życiowy kompas, imperatyw określający wszystkie działania. Czy to na piłkarskim boisku, czy na froncie Henryk Reyman zawsze własnym przykładem zagrzewał do walki. Był nie tylko legendą Białej Gwiazdy, jej najlepszym napastnikiem, ale przede wszystkim żołnierzem i patriotą.