Home » Bohaterowie sprzed lat » Kajakarze-olimpijczycy z Nowego Sącza. Urodzeni do slalomu

Kajakarze-olimpijczycy z Nowego Sącza. Urodzeni do slalomu

Ryszard Seruga o kajakach mógłby rozmawiać godzinami, ale teraz trudno go złapać – czas jest gorący, bo firma, którą prowadzi, szykuje się na Igrzyska Europejskie. Seruga jest producentem kajaków, na których będą startować zawodnicy na Zalewie Kryspinów. – Na igrzyska wysyłamy techników, będziemy mieć swoje namioty serwisowe. Jeśli któryś kajak się uszkodzi, połamie, będziemy go naprawiać. Jesteśmy certyfikowanym partnerem Europejskiej Federacji Kajakowej.

Firma Serugi, Plastex, jest dziś jednym z dwóch światowych potentatów, jeśli chodzi o produkcję kajaków do sprintu. – Kiedy zaczynałem, czasy były ciężkie – bez kredytu, żadnego wsparcia, byłem goły i wesoły. Jedyne, co miałem, to pasja i poczucie, że będę to robił, bo po prostu chcę. Nie wiedziałem, co z tego wyjdzie, no ale – wyszło.

Nie pierwszy raz pasja, na przekór wszystkim przeciwnościom, zaprowadziła chłopaka z Nowego Sącza na sam szczyt… W zeszłym roku minęło pół wieku od startu nowosądeckiej ekipy na igrzyskach olimpijskich w Monachium. W 2023 r. czołówka kajakarzy zjedzie do Małopolski na Igrzyska Europejskie (zawody slalomowe odbędą się w Centrum Sportu Kolna, a konkurencje sprinterskie – w Kryspinowie). Kibice będą mogli podziwiać m.in. zawodników Startu Nowy Sącz: Klaudię Zwolińską czy Dariusza Popielę. Nowosądeckie kajakarstwo górskie, jak przystało na kolebkę dyscypliny, trzyma się mocno.

Ryszard Seruga – wielokrotny mistrz Polski, mistrz świata (1979), olimpijczyk z Monachium (1972).
Fot. Marcin Łobaczewski

W jednej ławce i w jednym kajaku

W latach 60. w Nowym Sączu nastolatek miał do wyboru piłkę nożną, saneczkarstwo albo kajakarstwo slalomowe. Jerzy Jeż był dobrze zapowiadającym się piłkarzem, ale w końcu wybrał kajaki – tak jak kolega Jeża ze szkolnej ławki i kajakowy partner, Wojciech Kudlik.

Może gdybyśmy się urodzili w innym mieście, to zajęlibyśmy się czymś innym? Ale slalom pobudzał naszą wyobraźnię, obserwowaliśmy starszych kolegów. Trzeba było trochę koło nich pochodzić, wyczyścić kajak, przynieść nad wodę, potem zanieść do hangaru… I w końcu, po jakimś czasie, mówili: „No, to jak chcecie spróbować, to po naszym treningu możecie” – wspomina Wojciech Kudlik.

Spróbowali – i już z kajaków nie chcieli wychodzić. Pływać uczyli się na Dunajcu. Zimna woda, nurt, uskoki – to nie przeszkadzało, a po zimie modny był wręcz wyścig, kto jako pierwszy odważy się wejść do lodowatej rzeki.

Jana Frączka kajakarstwem zaraził szkolny kolega – Ryszard Seruga. Mieli po 15 lat. – Z Ryśkiem byłem w jednym kajaku, w jednym klubie, w jednej ławce, później w jednym pokoju na studiach – mówi Frączek. Ale Ryszard Seruga zaznacza, że najpierw zafascynował się saneczkarstwem. Do klubu Dunajec poszli z bratem, podobała im się adrenalina związana z jazdą na sankach. – Pewnego dnia w klubie pojawił się młody, przystojny facet, i oświadczył, że otwiera sekcję kajakową. To był Antoni Kurcz.

Jerzy Jeż uważa, że razem z kolegami miał duże szczęście do trenerów – jego pierwszym był Józef Kulig, a tym, który wprowadził nowosądeczan na światowe tory – właśnie Kurcz. Umiał pracować z młodymi zawodnikami. Stanowczy, nie pozwalał sobie wejść na głowę.

W tamtych czasach sekcje kajakarstwa górskiego miały dwa kluby w Nowym Sączu: Dunajec i Start. Ich siedziby mieściły się na tej samej ulicy. Sportowa rywalizacja nie przekreślała przyjaźni między zawodnikami. – Na wodzie nikt nikomu nie odpuszczał, nie podkładał się. Ale żyliśmy jak koledzy, a nawet jak rodzina – mówi Frączek. Duet Seruga–Frączek reprezentował CWKS Dunajec. Z kolei Kudlik i Jeż należeli do Startu. – Między nami była zdrowa rywalizacja, ale staraliśmy się wspierać. Tworzyliśmy zespół – podkreśla Jeż, potem także zawodnik Dunajca.

Najmłodsi w Monachium

Na igrzyska do Monachium w 1972 r. pojechała jedna zawodniczka ze Szczawnicy – Maria Ćwiertniewicz (K-1, 4. miejsce) i aż dziewięcioro zawodników z Nowego Sącza: Jerzy Stanuch, (K-1, 14. miejsce), Wojciech Gawroński (K-1, 23.), Kunegunda Godawska (K-1, 5.), Jan Frączek i Ryszard Seruga (C-2, 5.), Jerzy Jeż i Wojciech Kudlik (C-2, 13.) oraz Maciej Rychta i Zbigniew Leśniak (C-2, 17.). W momencie startu mieli od 18 do 22 lat – to była najmłodsza ekipa na tych igrzyskach.

Z Jurkiem Jeżem do reprezentacji na igrzyska trafiliśmy w ostatniej chwili, dopiero w 1972 r. Wygraliśmy międzynarodowe zawody kilka miesięcy przed Monachium – mówi Wojciech Kudlik. – Ten start był dla nas o rok–dwa za wcześnie, nie byliśmy jeszcze na medalowym poziomie. No ale to było przeżycie!

Seruga z Frączkiem zajęli znakomite, piąte miejsce. – Niewiele zabrakło do medalu, więc to boli – przyznaje Ryszard Seruga. – Cała drużyna była fenomenalna, a trzeba pamiętać, że trenowaliśmy ledwo trzy lata! Jak dostaliśmy pierwszy raz wiosła i kajak, to nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić. A za chwilę już byliśmy na igrzyskach.

To był debiut dyscypliny na tej imprezie. W dodatku po Monachium kajakarstwo slalomowe zniknęło z programu olimpijskiego na wiele lat. – Żałowaliśmy, bo byliśmy w dobrej formie, zdobywaliśmy medale mistrzostw świata – zauważa Jerzy Jeż. Faktycznie, co roku do worka z medalami nowosądeczanie dorzucali kolejne. Kudlik, Jeż, Frączek, Seruga (a także Jacek Kasprzycki i Zbigniew Czaja) zdobyli mistrzostwo świata w 1979 r. w kanadyjskim Jonquière (C-2 x 3 slalom). Na podium MŚ stawali po kilka razy.

Jerzy Jeż i Wojciech Kudlik na igrzyskach olimpijskich w Monachium w 1972 r.
Fot. Werner Schulze / Imago / East News

W trampkach na śnieg

Na treningi polscy kajakarze jeździli ciężarówką, na pace, razem z kajakami. – Trasa z Nowego Sącza do Łącka, po drodze wdychało się trochę spalin… Z Łącka płynęliśmy Dunajcem z powrotem do Nowego Sącza. Mieszkaliśmy w namiotach w Cyganowicach, nad Popradem. Jak trzy dni padało, to koszulki nie zdążyły wyschnąć, więc na trening szło się w mokrych – opowiada Seruga.

Polskie tory treningowe były zbyt łatwe, by nasi zawodnicy mogli skutecznie nawiązać rywalizację z zagranicznymi ekipami. Treningi na górskich rzekach można było odbywać tylko na Popradzie i Dunajcu. Warunki wodne, przeszkody, były za granicą całkiem inne, tory – trudniejsze.

Czasem wyjeżdżaliśmy do Austrii. Pamiętam zawody w maju. Mieliśmy namiociki, a tam deszcz ze śniegiem! Przysypało nas. Ale człowiek na to nie zwracał uwagi, liczyła się możliwość potrenowania na „dobrej wodzie” – wspomina Jan Frączek. – Wtedy wyjazd za granicę był marzeniem wielu ludzi, my mieliśmy tę możliwość. Ryszard Seruga dodaje: – Dla nas, 18-latków, to był szok. Austria, Szwajcaria, Francja, Niemcy Zachodnie… Zobaczyliśmy inny świat.

Na Zachodzie pierwszy raz zetknęli się z infrastrukturą sportową z prawdziwego zdarzenia. Oni, chłopaki z Nowego Sącza, na basen musieli jeździć aż do Krakowa – a w szwajcarskich wioskach pływalnie były budowane nawet w wioskach liczących stukilkudziesięciu mieszkańców.

Zimowy trening polskich kajakarzy? W trampkach wyprodukowanych przez Stomil Olsztyn, takich z tekstylną cholewką i gumową podeszwą. W śniegu po kolana. – Żeby trampki nie przemokły, impregnowaliśmy je świeczką albo smarami do nart. Nie było butów ze specjalną pianką, które chroniłyby kolana, stawy skokowe – wspomina Seruga.

Młodzi, niedoświadczeni, spragnieni rywalizacji na światowym poziomie i sukcesów – akceptowali ten stan rzeczy. Ale z biegiem czasu to się zmieniało. Kajakarze poszli na studia, zdobywali wiedzę, głośno komentowali to, co widzieli na Zachodzie – i porównywali z sytuacją w Polsce. To nie podobało się aparatczykom. – Pewnego dnia wezwał mnie opiekun, który był pierwszym sekretarzem podstawowej organizacji partyjnej na uczelni – opowiada Seruga. – „Rysiu, ty taki fajny chłopak jesteś, po co ty tyle gadasz? Co ja mam z tobą zrobić?”. Na rok zostaliśmy z Jankiem odsunięci od zawodów. Takie były czasy – zawsze ktoś był naszym panem, od którego zależało, czy wyjedziemy na zawody. A my nie należeliśmy do ludków z plasteliny, które dałoby się dowolnie układać.

Mistrzowie na mielonkach

Od 1973 r. z każdych mistrzostw świata przywoziliśmy medale, ale i tak było trudno z wyjazdami. Były takie lata, że mogliśmy startować tylko w Czechosłowacji i NRD – mówi Kudlik. Profity? Poza wielką satysfakcją z wygranych i dumy z reprezentowania kraju – praktycznie żadnych. Za mistrzostwo świata w 1979 r. Polacy dostali po 100 dolarów nagrody. – Dolarów kanadyjskich! – śmieje się Kudlik. Nawet w polskich warunkach niewiele można było za to kupić.

Wojciech Kudlik – 16-krotny mistrz kraju, mistrz świata z 1979 r., olimpijczyk z Monachium.
Fot. Marcin Łobaczewski

Nie byliśmy wolnymi ludźmi, tylko niewolnikami systemu – mówi gorzko Seruga. – Paszporty nam wydawali i po przekroczeniu granicy od razu zabierali. Autobusem – jelczem czy karosą – jechaliśmy na mistrzostwa świata. Spało się w nim, bez klimatyzacji. Z tyłu przyczepa z kajakami. Z polski zabieraliśmy konserwy turystyczne, jakieś mielonki, i to były nasze śniadania. Jedna toaleta i natrysk na korytarzu, piętrowe łóżka – tak mieszkała reprezentacja kraju. A szef ekipy – w pięciogwiazdkowym hotelu!

Seruga wspomina, jak pewnego razu zawodnicy dowiedzieli się, że przez brak środków finansowych w związku nie mogą wyjechać na zawody do Francji. – A my ciężko trenowaliśmy nie po to, żeby siedzieć w domu. Powiedzieliśmy, że sami sobie sfinansujemy wyjazd, ze stypendium. Dyrektor na to: „Co powiedzą w obcych krajach na to, że Polski nie stać na sfinansowanie wyjazdu, że jeździcie za własne pieniądze?”

Serce olimpijczyka

Olimpijczycy z Nowego Sącza do dziś spotykają się na mistrzostwach Polski odbojów. Niektórzy z nich pół wieku po igrzyskach wrócili do Monachium, bo organizator mistrzostw świata odbywających się na torze olimpijskim w Augsburgu postanowił zaprosić ich z okazji jubileuszu 50-lecia igrzysk. Weteranów zaskoczyło, że tor praktycznie się nie zmienił, a rywalizacja na nim dziś jest tak samo trudna…

Ze sportem zżyli się na zawsze. Kudlik pracował przez 17 lat w ministerstwie sportu, potem także jako dyrektor w Polskim Związku Kajakowym. Dziś w Krajowym Zrzeszeniu Ludowe Zespoły Sportowe odpowiada za program KLUB, w ramach którego kluby sportowe w całej Polsce otrzymują środki z ministerstwa sportu. Do kajaka nadal lubi wsiąść – ale już tylko turystycznie. – Mnóstwo mamy w Polsce ciekawych rzek, których człowiek nigdy nie przepłynął, a warto! Turystyka kajakowa to przyjemność: woda, natura, zdrowie, kontakty towarzyskie.

Jan Frączek był trenerem w AZS AWF Kraków. Po zawale serca porzucił trenerkę, ale wciąż jest kibicem. – Jeżdżę na zawody, z przyjemnością patrzę, jak dyscyplina się rozwija. W końcu na niej się człowiek wychował, przeżył najprzyjemniejsze lata!

Jan Frączek – 10-krotny mistrz Polski, mistrz świata (1979), olimpijczyk z Monachium, trener.
Fot. Andrzej Banaś

Jerzego Jeża też ciągle można spotkać na zawodach – towarzyszy wnuczce, Julii. Dziewczyna ma na koncie sporo sukcesów, była w kadrze juniorów. Teraz zrobiła przerwę z powodu narodzin dziecka.

Ryszard Seruga pozostaje blisko kajaków jako producent sprzętu. Kiedyś produkował także kajaki slalomowe – startowali na nich mistrzowie świata, wicemistrzowie olimpijscy. W pewnym momencie musiał postawić na sprinterskie, bo strategia rozwoju biznesu wymagała specjalizacji. Sam pływa do dziś, jego firma ma siedzibę nad Kanałem Żerańskim. Lubi też wsiąść na rower, choć po przebytej operacji serca musi się oszczędzać. Serugę operował wybitny kardiochirurg prof. Mariusz Kuśmierczyk, co mogła zobaczyć cała Polska – pacjent został bowiem bohaterem programu TVP Nauka „Tajemnice sali operacyjnej. Serce olimpijczyka”.

Zastawka aortalna u zdrowego człowieka ma 25 mm średnicy. Moja miała tylko 5–7 mm i przez taki niewielki otworek musiała przepychać się cała zawartość lewej komory. Doktor, który robił echo serca, powiedział mi: „Gdyby Pan nie uprawiał sportu i nie miał patologicznego serca sportowca z dużym przerośniętym mięśniem lewej komory, to ono by już dawno zmarło”. Teraz zastawkę mam jak nową. Profesor Kuśmierczyk stwierdził, że śmiga jak Ferrari. Czuję się znakomicie. Żyję, mam co wspominać, i jest fantastycznie!

Skip to content