Rozmowa z ks. Pawłem Łukaszką, olimpijczykiem z Lake Placid, duszpasterzem
Swoją przygodę ze sportem zaczynał Ksiądz w rodzinnym mieście – Nowym Targu. Jak wyglądało wtedy sportowe życie na Podhalu?
Nie mieliśmy tu wówczas innych dyscyplin sportu na takim poziomie jak hokej. Zresztą urodziłem się niedaleko lodowiska i wybór był dla mnie oczywisty. Hala lodowa – sztuczne lodowisko bez zadaszenia – stanowiła w tamtym czasie centrum kultury sportowej. Kiedy się urodziłem, drużyna Podhala Nowy Targ dochodziła do szczytu formy: już cztery lata później, w 1966 r., zdobyła pierwszy tytuł mistrza Polski. To było wielkie wydarzenie dla tak małego miasta. Górale budzili powszechny szacunek, bo na Podhalu żyło się biednie i wszystko wymagało większego wysiłku, ale nikt się nie spodziewał, że nasz zespół wyprzedzi drużyny z Katowic czy Warszawy.
Ta historia pokazuje, że małe miasto dzięki zaangażowaniu ludzi o wielkich sercach potrafiło zorganizować drużynę, która wspięła się na szczyt i przez wiele lat utrzymywała się w ścisłej czołówce. To efekt m.in. wielu lat ciężkiej pracy z młodzieżą – bo trzeba pamiętać, że w tamtych czasach nie sprowadzano zawodników, nie kupowano ich z innych klubów. W Nowym Targu powstało wielkie środowisko hokejowe, którego częścią się stałem. Jestem za to niezmiernie wdzięczny Bożej Opatrzności, bo mogłem spotkać wybitnych hokeistów tamtych czasów, a nawet z nimi trenować i grać! Znałem najlepszych polskich zawodników i doświadczałem szacunku, który ludzie mają dla górali i Podhala.
Jak w tych czasach wyglądał rozwój zawodnika?
Warunki były trudne, ale człowiek cieszył się z najmniejszego drobiazgu – choćby używanego kija albo przechodzonych łyżew. Chętnych do gry było bardzo dużo, przy lodowisku powstała nawet klasa sportowa: w Szkole Podstawowej nr 1 im. Tadeusza Kościuszki, niecałe 100 m od lodowiska, od piątej klasy był profil sportowy, hokejowy. Te osoby, które nie chodziły do klasy sportowej, też mogły spróbować swoich możliwości na treningach – w jednej grupie rówieśniczej było ponad 20 zawodników. Każdy dążył do tego, żeby doskonalić swoje umiejętności, a to najlepsza możliwa selekcja. Kiedy starsi zawodnicy szli do wojska albo na studia, zasilali inne kluby. Kilku zawodników przeniosło się do Sanoka i tam stworzyli drużynę hokejową, która weszła potem do pierwszej ligi. Kiedy kończyłem karierę i szedłem do seminarium, nasza drużyna zajmowała drugie miejsce w Polsce, z niewielką przewagą nad Sosnowcem, w którym, co zabawne, grało wtedy ośmiu zawodników z Podhala.
Jakie znaczenie dla popularności hokeja miała wspólnota mieszkańców, działaczy, zawodników, która powstała wokół lodowiska?
Nowy Targ liczył wówczas ok. 15–20 tys. mieszkańców. Większość pracowała w Nowotarskich Zakładach Przemysłu Skórzanego, które zobowiązały się wspierać hokej. Pomagały utrzymać lodowisko oraz dofinansowywały zawodników. Zakłady zatrudniały około 10 tys. osób z miasta i okolicznych wiosek – sam przez dwa lata, jeszcze w szkole średniej, pracowałem tam jako ślusarz – i wszyscy identyfikowali się z naszym zespołem. Pracownicy odpisywali od swoich pensji symboliczne kwoty na wsparcie drużyny, dostawali bilety na mecze i różne zniżki, więc hala była zawsze pełna kibiców, tworzących niesamowitą atmosferę. Wiele osób miało w rodzinie kogoś, kto grał, kilku chłopaków z okolicznych wiosek też przebiło się do zespołu. Kiedy należało wykonać różne prace przy lodowisku, ludzie chętnie się w nie angażowali. Gdy zawodnicy Podhala trafili do reprezentacji, ludzie byli z nich dumni, wiedzieli, że to wizytówka miasta, regionu i przede wszystkim cząstka naszej ojczyzny. Z kolei dla nas, zawodników, możliwość reprezentowania ojczyzny na mistrzostwach świata czy igrzyskach była niesłychanym zaszczytem.
Ja sam bardzo lubiłem trenować, czasami przychodziłem na lodowisko nawet w nocy. Nie było potrzeby zamykania go czy zakładania alarmów, pracownicy zajmujący się obiektem zawsze byli przyjaźnie nastawieni. Potem powstał nowy budynek, z niewielką salą gimnastyczną i salą ćwiczeń siłowych – dla sportowca to była bajka. W późniejszych czasach, już jako katecheta, przyjeżdżałem tam z młodzieżą, drzwi zawsze stały dla nas otworem i mogliśmy ćwiczyć choćby do północy. To przepiękne wspomnienia. Dzisiaj niestety stan zdrowia nie pozwala mi na taką aktywność.
Czy to, że sport kształtował Księdza charakter, pomogło również w rozwoju duchowym?
Bardzo! Wtedy nie byłem do końca świadomy tego, co przeżywam. Teraz, mając doświadczenie i wiedzę, potrafię to opisać i zrozumieć. Sport to ścieżka rozwoju, na której człowiek powinien stawać się coraz bardziej uczciwy, pojmować, że cokolwiek robi, robi dla siebie, ale nie jest to tylko jego, lecz także drugiego człowieka. Ważną rolę w zespole odgrywa trener. To on uczy, że zawodnicy mają wspierać się nawzajem, być wdzięczni za otrzymane możliwości, przegrywać bez urazy i wygrywać z pokorą. To nie tylko puste słowa: pamiętam sytuację, w której trener usunął najlepszego zawodnika, bo nie zdawał egzaminu z dyscypliny i współpracy. To było dla drużyny wielkie przeżycie i przykład, że praca dla dobra wspólnego, solidarność, przyjaźń muszą być wartościami nadrzędnymi. Dało się to zauważyć, kiedy zawodnicy przechodzili do innych klubów, ale spotykaliśmy się znowu w reprezentacji. Łączyły nas przyjaźń i Podhale. Prawdziwie wielcy zawodnicy rozumieją, że na sukces składają się praca, wysiłek i poświęcenie całej drużyny.
Karierę sportową zakończył Ksiądz z chwilą wstąpienia do seminarium. Czy w trakcie nauki i pobytu w Krakowie chodził Ksiądz na łyżwy?
Nie, przez pierwsze cztery lata nie pojawiałem się wcale na lodzie. Dopiero jako diakon wróciłem na taflę i założyłem sprzęt, jednak z dużym dystansem. Jeszcze trochę później podjąłem grę z drużyną oldboyów, brakowało również bramkarza w drużynie Podhala i na kilka spotkań wypełniłem to miejsce. Jako ksiądz chodziłem w Krakowie na lodowisko ćwiczyć z oldboyami i juniorami, trenowałem też bramkarzy.