Rozmowa z Januszem Kołodziejem, żużlowcem, dwukrotnym mistrzem świata i Europy
Jak wyglądały początki pańskiej sportowej kariery? Od razu trafił pan na tor żużlowy?
Pochodzę z Zaczarnia i w naszej szkole było zawsze mnóstwo zajęć, mieliśmy duże możliwości. Próbowałem chyba wszystkiego – chodziłem na zajęcia z tańca, śpiewania, gry na instrumentach, składania modeli z papieru, do tego przez pięć lat byłem ministrantem. Ze szkołą jeździliśmy na różnego rodzaju zawody, graliśmy w kosza, w piłkę nożną, w siatkówkę, piłkę ręczną. Dużo się działo, ale nie dawało mi to pełnej satysfakcji, ciągle szukałem pasji, do której zapał nie minie mi po kilku miesiącach. Zauważyłem, że kręci mnie motoryzacja. Na wsi było pełno sprzętu gospodarczego, traktorów, kombajnów, ciągników, i te pojazdy bardzo mnie interesowały. Myślę, że znaczenie miało też to, że moja mama była wielkim sportowym kibicem, a najbardziej interesował ją właśnie żużel. Kiedy przychodziłem ze szkoły i siadałem odrabiać lekcje, to w telewizji leciały wyścigi i kątem oka podglądałem, jak to wygląda. Mieszkaliśmy niedaleko Tarnowa, a tutaj ta dyscyplina ma piękne tradycje. Na początku nie za bardzo wiedziałem, o co w niej chodzi, wydawało mi się, że tego nie czuję, ale w końcu pojechałem z bratem oglądać zawody, potem kolejny raz i kolejny, i coraz bardziej się wkręcałem. Po dwóch latach proszenia o to, żebym mógł sam spróbować, rodzice zorientowali się, że nie uda im się mnie odwieść od tego pomysłu i doszli do wniosku, że wypadałoby mi pomóc albo chociaż dać szansę. No i się udało: spróbowałem. Miałem oczywiście jakieś warunki – podstawą były dobre wyniki w szkole, musiałem być zawsze przygotowany na 100%, no i zero narzekania.
Rozumiem, że rodzice najbardziej obawiali się tego, że żużel to niebezpieczny sport. Czy pańskie doświadczenie to potwierdza?
Żużel jest niebezpieczny, to prawda, ale im wcześniej zaczniemy trenować, tym lepiej możemy się na wiele rzeczy przygotować. Najgorzej, jeśli rodzice nie zgadzają się na treningi, a później ktoś kończy 18 lat i próbuje jeździć – wtedy to rzeczywiście jest ryzykowne. Ja zacząłem jako 12-latek i mogłem spokojnie zdobywać doświadczenie, trenować i uczyć się zachowania na maszynie. Mimo to miałem w swojej żużlowej karierze dużo kontuzji. Uważam jednak, że każda kontuzja, upadek i przeżycia z tym związane nauczyły mnie życia. Można na nie patrzeć w ciemnych barwach, lecz można też wyciągać lekcję. To staram się zawsze robić. Kiedy bywałem w szpitalach, widziałem ludzi, którzy robili wszystko, żeby być zdrowym, a ja miałem i mam zdrowie – tymczasem na każdym kroku igram z losem. Na początku mnie to dręczyło, ale szybko zrozumiałem, że nie potrafię żyć bez żużla i ryzyka.
Pływacy czy łyżwiarze podkreślają wagę codziennego treningu, który ma znaczenie nie tyle ze względu na tężyznę, ile na wyczucie sił i przeciążeń. Jak to wygląda w żużlu?
W zasadzie podobnie. Największą różnicę można odczuć po przerwie zimowej. Dawniej myślałem, że wystarczą 3 treningi i człowiek jest gotowy, wszystko sobie przypomniał i może jeździć. Tymczasem po półrocznej przerwie zimowej potrzebuję przynajmniej 10 treningów, żeby wrócić do formy i odzyskać to czucie, o którym pan wspomniał. Dlatego początek sezonu jest zawsze trudny, dużo się jeździ i trenuje. Potem ta częstotliwość spada, a rzeczy wypracowywane na treningach zostają na dłużej. W trakcie sezonu można skupić się na tym, żeby organizm dobrze funkcjonował, nie każdy trening musi odbywać się na motocyklu. Znaczenie mają też regeneracja i odpoczynek, ponieważ wycieńczony organizm nie będzie miał właśnie odpowiedniego czucia.
W jaki sposób urozmaica pan sobie treningi?
Często jeżdżę na motocyklu crossowym i to dla mnie idealny trening, bo jest dużo tańszy od żużlowego – te maszyny mniej palą, ich serwisowanie kosztuje mniej, dzięki czemu można jeździć godzinami. Dobry jest także trening rowerowy, który w ogóle nie generuje kosztów – chociaż ja akurat się nudzę, jeśli nie słyszę warkotu silnika. Zimą utrzymuję formę poprzez treningi ogólnorozwojowe, super sprawdzają się basen i sauna, bieganie, ćwiczenia na sali w grupie. Ważne są też treningi indywidualne, kiedy można skupić się na sobie. Jeżeli mamy możliwość, to również zimą dobrze jest pojeździć jakimś sprzętem. Gdy spadnie świeży śnieg, bardzo lubię jeździć quadem. W lecie sytuacja wygląda zupełnie inaczej – trenuję wtedy dużo na crossie, quadzie, rowerze, poza tym urozmaicam treningi, biegając po lesie albo jeżdżąc na rowerze. No i oczywiście staram się jak najczęściej jeździć motocyklami. Najważniejsze to nie przeciążyć organizmu.
Żeby nie zwariować w tym sporcie, muszę robić inne rzeczy, które dają mi satysfakcję. Jeździmy na przykład na obozy. W tym roku byliśmy na Malcie, w ubiegłych latach te obozy często odbywały się w Zakopanem, gdzie dużo jeździliśmy na nartach, na desce, biegaliśmy. Ostatnio popularne są sporty MMA, gdzie trening jest ogólnorozwojowy, bardzo dobry dla żużlowców. Z Unią Leszno byliśmy też na obozie w Hiszpanii. Codziennie przez 10 dni jeździliśmy tam na crossach, dopiero w połowie obozu – żeby się nie wykończyć – część treningów na motocyklu zamieniliśmy na rower. Kiedy zaczyna się taki wyjazd, jazda jest super, ale pod koniec ciężko już patrzeć na maszynę. Ostatniego dnia organizm ma dość, lecz towarzyszy temu radość. Miło się wraca do Polski, gdy człowiek nie może ani chodzić, ani podnieść rąk.
Czy w swojej karierze inspirował się pan jakimiś sportowcami? Czy ktoś był dla pana wzorem?
Zawsze śledziłem w telewizji ważne imprezy, takie jak mistrzostwa świata. Nagrywałem nawet te mecze na VHS i oglądałem je potem wielokrotnie, obserwowałem żużlowców i analizowałem ich jazdę. W samym Tarnowie mieliśmy zawsze wielu dobrych zawodników. Patrzyłem na nich z podziwem, jak na jakichś herosów! Jacek Rempała, Grzesiek Rempała, Robert Kużdżał, w zasadzie wszyscy, którzy wtedy jeździli, to byli dla mnie idole. Pamiętam, że Jacek Rempała pomógł mi na początku kariery, bo nie miałem swojej skóry i nie miałem w czym jeździć – zaoferował, że w każdym momencie mogę od niego pożyczać ten sprzęt. Bardzo się cieszę, że mogłem mieć taki kontakt ze znakomitym żużlowcem.
Teraz sam jest pan dojrzałym, odnoszącym sukcesy zawodnikiem. Czy bywa pan stawiany za wzór dla młodzieży, która dopiero zaczyna przygodę ze sportem?
Zdarzało mi się słyszeć, że jestem czyimś idolem. Ogromnie doceniam wsparcie kibiców i to, że ludzie śledzą moją karierę. Prowadzę swoją szkółkę i cieszy mnie to, że młodzież się interesuje, ma swojego ulubionego zawodnika i to na jego karierze chce się wzorować.
Żużel zaczyna cieszyć się coraz większym zainteresowaniem młodych ludzi. W tej dyscyplinie treningi to jednak nie wszystko, ważna jest też praca przy sprzęcie – i widzę, że to nie zawsze sprawia im przyjemność. Ale to jednocześnie zaleta: ktoś zakochany w tym sporcie ma ogromne możliwości. Żużel kosztuje, ale w mojej szkółce zawodnikowi na samym początku drogi staramy się zapewnić sprzęt, musi kupić tylko parę rzeczy osobistych: kask, gogle, rękawice, buty. Niemniej z biegiem czasu dobrze jest mieć również własny sprzęt, nauczyć się z nim obchodzić, dbać o niego i go przygotowywać. Czasami dobrze jest o coś się postarać, wykosztować. Wtedy człowiek patrzy inaczej na to, co ma, bardziej to docenia.