Rozmowa z Katarzyną Bachledą-Curuś, panczenistką, pięciokrotną olimpijką, dwukrotną medalistką olimpijską
Jak zaczęła się pani pasja związana ze sportem? Od razu były to łyżwy?
Zaczęłam przygodę ze sportem jako aktywne dziecko w szkole, w moim rodzinnym Sanoku. Naprzeciwko szkoły było lodowisko i nauczycielka WF-u regularnie tam z nami chodziła. Za sprawą każdego małego sukcesu w nauce jazdy łyżwy coraz bardziej mnie wciągały – i tak już zostało.
Czy pamięta pani swoje pierwsze łyżwy?
Tak. Były to łyżwy figurowe, na takich uczyliśmy się jeździć. Dopiero później dostałam pierwsze panczeny, jeszcze starego typu. Nowoczesne łyżwy, w których jeździmy teraz, mają ruchome pięty, ale ja uczyłam się na łyżwach klasycznych, nieruchomych. Można było dostać lepsze, bardziej stabilne i nowoczesne, lecz żeby to zrobić, należało pojechać trzecią klasę sportową. I to był mój pierwszy sportowy cel: te lepsze łyżwy. Pamiętam, że miały czerwone buty, a moje – czarno-białe. Wiedziałam, że muszę je mieć, żeby móc szybciej jeździć. Pojechałam więc na swoich starociach trzecią klasę sportową.
Czyli sprzęt jest bardzo ważny w pani dyscyplinie?
Tak. Obecnie zmieniła się technologia produkcji łyżew. Przede wszystkim mamy właśnie łyżwy z ruchomą piętą, tzw. klapy, które pozwoliły na przyspieszenie łyżwiarstwa: mężczyźni jeżdżą średnio 60 km/h, kobiety – 50 km/h. W tym sporcie człowiek rozpędza się siłą własnych mięśni, ale tę możliwość zawdzięcza unowocześnionym łyżwom.
Druga duża zmiana dotyczy infrastruktury – łyżwiarstwo to teraz sport halowy. Oczywiście są jeszcze treningowe tory otwarte, lecz już nie odbywają się na nich zawody rangi pucharów świata, mistrzostw świata czy Europy.
Czy kiedy zaczynała pani karierę, wzorowała się pani na jakimś zawodniku? Była taka osoba, która panią inspirowała?
Przez długi czas byłam porównywana do świętej pamięci Erwiny Ryś-Ferens, ale sama się do niej nie porównywałam. Ona była ikoną polskiego łyżwiarstwa, a po niej długo, długo nikt. I nagle pojawiłam się ja. Moje wyniki sugerowały możliwość pobicia jej rekordów Polski, naprawdę starych, i to stało się moim celem, więc często o niej myślałam. Jednak później, kiedy udało mi się już tego dokonać, skupiałam się wyłącznie na swoich zadaniach i swoich celach.
W jakim wieku zaczęła pani jeździć na łyżwach?
Zaczęłam jeździć jako małe dziecko, w wieku ok. pięciu, sześciu lat, na lodowisku w Sanoku. Natomiast na łyżwach długich zaczęłam jeździć jako dziewięcioletnia dziewczynka. Do zakończenia liceum mieszkałam w Sanoku, ale w tym czasie trenowałam już głównie z kadrą Polski. Musieliśmy gonić świat, który jeździł w halach, a starty w halach oznaczały, że byliśmy nawet ponad 270 dni w roku poza domem.
Po zakończeniu liceum przeniosła się pani do Warszawy.
Tak, zaczęłam tam studia na AWF-ie. Ale kiedy przeprowadziłam się do Zakopanego, Warszawa przestała mi być po drodze, dlatego potem przeniosłam się ze studiami do Krakowa. Wcześniej bywałam w Zakopanem na treningach, obozach, startach, a w wieku 19 lat przeniosłam się tam za trenerem i już zostałam. Na początku traktowałam to miasto jako lokalizację treningową. Treningi były też wyjazdowe, więc i tak często nas tu nie było. Dopiero z czasem uznałam Zakopane za swój dom.
A jak w tamtym czasie wyglądały obiekty? Jakie były możliwości trenowania?
Kiedy przyjechałam do Zakopanego, był w nim już chyba ostatni na świecie tor naturalnie mrożony do łyżwiarstwa szybkiego. Jak wspomniałam, startowałam i trenowałam w halach, na torach zakrytych, ale tu miałam treningi na torze odkrytym, naturalnie mrożonym. Codziennie rano w sezonie zimowym, jeżeli byłam w domu, natychmiast po przebudzeniu patrzyłam na termometr, żeby sprawdzić, czy uda się zrobić dzisiaj trening. Jeżeli zapowiadało się nadejście halnego, to treningi przenoszono albo na 7.00 rano, albo na późną godzinę wieczorną. Nawet igrzyska młodzieży, w których startowałam w Zakopanem, rozgrywano w środku nocy. Halny przynosił ocieplenie, roztapiał lód i żeby rozegrać zawody, trzeba było czekać na ochłodzenie. Obecnie to brzmi jak fantastyczna historia.
Później powstał tor otwarty, ale już sztucznie mrożony. Na nim doskonale mi się trenowało, bo pozwalał zachować spokojną głowę, że trening się odbędzie.
Teraz w Zakopanem powstaje hala, więc możliwości treningowe się zwiększą.
Przede wszystkim będzie to hala położona najwyżej nad poziomem morza w Europie. Można się spodziewać, że będzie najszybszym obiektem na kontynencie i jednym z najszybszych na świecie. Mamy doskonałych fachowców, którzy potrafią przygotować lód, mamy warunki atmosferyczne, ciśnienie i temperaturę sprzyjające temu, żeby obiekt był naprawdę szybki. Myślę, że będzie to jedno z miejsc, gdzie będą ściągały nie tylko polskie, lecz także międzynarodowe kadry. Nie jestem już aktywną zawodniczką, ale gdy hala wreszcie stanie, na pewno pójdę tam pojeździć.
Czy treningi na wolnym powietrzu, na naturalnie mrożonym lodowisku, były bezpieczne? Wydaje się, że przy prędkościach, które osiągacie, nawet drobna grudka lodu wystająca ponad taflę może być przyczyną poważnego wypadku, a przy lodowisku otwartym to dużo bardziej prawdopodobne niż w ściśle kontrolowanej hali.
Na pewno nie można porównywać toru otwartego – a już szczególnie toru naturalnie mrożonego – do hali. Natomiast tor w Zakopanem był zawsze doskonale przygotowany, pracowały na nim rolby i maszyny do przygotowywania lodu. Mimo że to był naturalny lód, był jednym z najszybszych w Europie. Fachowcy, którzy się tym zajmowali, potrafili z niego dużo wyciągnąć. Zawody i treningi były zatem bezpieczne.
Wspomniała pani, że nawet 270 dni w roku nie było pani w domu, gdziekolwiek ten dom się znajdował. Czy ta liczba zmieniała się podczas pani kariery?
Niestety nie, zawsze wahała się między 250 a 270 dni. Dopiero gdy urodziłam pierwsze dziecko, zaczęłam więcej trenować w Zakopanem. Było to też poniekąd na przekór władzom związku, bo bardzo dużo musieliśmy robić z trenerem samodzielnie, za własne środki. Dla mnie jako matki 270 dni poza domem już po prostu nie wchodziło w grę.
Jakie wydarzenie sportowe, w którym brała pani udział, najsilniej zapisało się w pani pamięci?
Na pewno igrzyska młodzieży w Zakopanem. Byłam jeszcze wówczas juniorką młodszą i udało mi się wygrać z juniorkami starszymi. Wtedy pomyślałam, że naprawdę mogę być dobra.
Czy interesuje się pani innymi dyscyplinami sportu?
Jeżeli chodzi o letnie dyscypliny, to lubię oglądać lekkoatletykę w każdym wydaniu. Uwielbiam również podnoszenie ciężarów. Jednak na pewno bliższe mojemu sercu są sporty zimowe. Pasjami oglądam biegi narciarskie, biathlon i narciarstwo alpejskie. Sama jeżdżę na nartach zjazdowych, kocham biegówki, ale moją największą miłością jest skitouring.
Na czym polega skitouring? Gdzie pani jeździ – bo chyba nie wszędzie można?
Przede wszystkim jest to narciarstwo wysokogórskie, więc wymaga zachowania wszelkich zasad bezpieczeństwa w górach zimą, czyli musimy mieć opanowane lawinowe ABC, sprawdzać warunki na stronie TOPR-u itd. Narty, buty, sprzęt wizualnie bardzo przypominają wyposażenie zjazdowe, ale są dużo lżejsze, a buty – ruchome. Podklejamy pod nartę tzw. fokę, umożliwiającą podchodzenie do góry. Idziemy, gdzie chcemy, w teren, dochodzimy do punktu docelowego, przepinamy się i zjeżdżamy jak na nartach zjazdowych. Oczywiście w Tatrach są też wyznaczone szlaki skitourowe, po których możemy chodzić, zwiedzać góry zimą. Skitouring to sport dla każdego, bo kto nie ma kondycji czy jest niewytrenowany, idzie na lekką wycieczkę, a ktoś doskonale wytrenowany może wybrać trudną trasę. Do tego skitouring od 2026 r. staje się dyscypliną olimpijską.
Czy miała pani jakąś niebezpieczną sytuację w górach podczas wyprawy?
Ja osobiście nie, bo zawodowy sport wyrabia rozsądne podejście do własnych możliwości. Niestety kilkoro moich znajomych zginęło w lawinach. Dlatego naciskam na rozwagę i ostrożność, a jeśli ktoś ze mną rozmawia na temat skitouringu, mawiam: „Dobrze, wszystko super, ale jeśli nie jesteś pewny, to zawróć!”.