Wywiad z Dominikiem Kopciem, drugim najszybszym stumetrowcem w historii polskiego sprintu
Jak to się stało, że został pan lekkoatletą sprinterem?
Zaczęło się na lekcji WF-u. Podszedł do mnie nauczyciel i zapytał, czy nie chciałbym spróbować swoich sił w biegach. Pierwsze treningi były naprawdę ciężkie i nie polubiłem biegania, ale poznałem tam fajną grupkę ludzi, z którymi chciałem spędzać czas, wspólnie trenować. W soboty mieliśmy zawsze długie i ciężkie bieganie i często wymyślałem, że nie mogę przyjechać na trening, bo mam pomagać rodzicom albo coś mnie boli. Zamiłowanie do sportu pojawiło się dopiero po jakimś sukcesie na zawodach rangi wojewódzkiej.
Początkowo nie byłem też przekonany do dystansu 100 m, wolałem dłuższe biegi. Jednak trener mówił, że jestem idealnym sprinterem. Nie wiem, co we mnie widział, bo byłem wolny. Na swoich pierwszych zawodach w wieku 14 czy 15 lat pobiegłem 13,20 sek. – taki wynik nie powalał. Dziś w sprincie młodzicy biegają bardzo, bardzo szybko, dziewczyny mają lepsze czasy. Ale mimo to trener coś we mnie dostrzegł. Później wyniki przychodziły mi z łatwością, potrafiłem poprawić się w jeden sezon o sekundę, a na tak krótkim dystansie to naprawdę dużo. I doszedłem do poziomu, na którym jestem dzisiaj.
Czy w wieku szkolnym porównywał się pan często z innymi zawodnikami?
Tak. Pamiętam, że pojechałem na jakieś zawody do większego miasta i każdy sprinter, który biegał poniżej 11 sek., to było dla mnie wielkie „wow”. Też chciałem biegać tak szybko.
Od 1984 r. słynne 10 sek. Mariana Woronina stało się magiczną granicą i celem dla sprinterów. W czerwcu tego roku na mityngu w Dessau-Rosslau był pan blisko pobicia tego prawie 40-letniego rekordu – osiągnął pan czas 10,05 sek. Jakie to uczucie?
Na samym początku złość – tak niewiele brakowało! Gdyby delikatnie zawiało mi w plecy, to prawdopodobnie mój rekord życiowy byłby już bardzo blisko rekordu Polski. Teraz to jest 0,05 sek. różnicy, ale na 100 m to sporo. Jednak potem ucieszyłem się z wyniku, bo oznacza, że jestem blisko pokonania tej magicznej bariery. Po tym starcie mówiono, że pobicie rekordu to tylko kwestia czasu. Wpadłem w ten medialny wir i zamiast skupić się na tym, co mam robić, podchodziłem do tego zbyt pewnie. Kubeł zimnej wody wylano mi na głowę kilka dni później na Igrzyskach Europejskich w Chorzowie, bo tam miałem wynik 10,21 sek., daleki od rekordu życiowego. Ale przecież gdyby nie start w Dessau, to wynik z Chorzowa byłby fenomenalny, bo jedynie o 0,01 sek. gorszy od mojego poprzedniego rekordu życiowego.
Z którymi sukcesami wiążą się dla pana największe emocje?
Na pewno dużo mi dał brązowy medal mistrzostw Europy w Monachium w 2022 r. w sztafecie, bo wtedy uwierzyłem w siebie i w to, że możemy walczyć z najlepszymi w Europie. To dodało mi pewności siebie. Ale też pechowe czwarte miejsce na 60 m na halowych mistrzostwach Europy w Stambule. Zabrakło mi 0,001 sek. do brązu. Z drugiej strony udowodniłem sobie wówczas, że mogę rywalizować z najlepszymi w Europie jak równy z równym.
Zawodnicy w wieku szkolnym często nie radzą sobie z porażkami, które są nieodłączną częścią sportu. Co w takich sytuacjach pana zdaniem stanowi najlepszą motywację do dalszych treningów?
Muszą pamiętać, że to dopiero początek ich przygody ze sportem. W tym wieku zawodnicy powinni się nim bawić, czerpać z niego jak najwięcej radości i uczyć się, że w sporcie raz jest lepiej, raz gorzej. Ze swoich początków pamiętam, że do trenera przychodziło dużo zawodników, lecz wielu z nich trenowało krótko, zniechęcało się po nieudanym starcie w zawodach. A przecież każdy ma inne predyspozycje – jeden będzie musiał trenować dwa–trzy lata, drugi osiągnie to samo w parę miesięcy. I tym się nie ma co przejmować, tylko trzeba robić swoje. Młodzi zawodnicy często od razu chcą mieć wszystko, zdobywać medale na najważniejszych imprezach. Po jednej porażce się zniechęcają i odpuszczają sobie treningi, bo uważają, że to nie dla nich. A do sukcesu trzeba zmierzać powoli.
Często przychodzi on zresztą dopiero w wieku seniorskim. Jestem tego najlepszym przykładem: pierwszy medal juniorski uciekł mi na międzynarodowej imprezie, bo dzień przed wylotem na zawody doznałem kontuzji. A chłopaki zdobyli wtedy medal w sztafecie 4 × 100 m mistrzostw Europy juniorów. Później były młodzieżowe mistrzostwa Europy w Tallinnie – i piąte miejsce. Moje pierwsze starty w sztafecie jako seniora to też były same porażki. Ale nie poddawałem się, wiedziałem, co mam robić. Trenowałem i sukces w końcu przyszedł.
Dlaczego warto trenować lekkoatletykę?
Lekkoatletyka stanowi podstawę każdego sportu, bo treningi to tak naprawdę ogólnorozwojówka. Poza tym każdy sport buduje charakter, samodyscyplinę. Wiem po sobie: gdy przeprowadziłem się do Lublina, miałem problem, żeby zrobić sobie jakiś posiłek, wstać na trening. Jednak wiedziałem, że trzeba się zebrać na konkretną godzinę i iść trenować.
Powiedział pan, że treningi kształtują charakter. To dobre podsumowanie naszej rozmowy. Mam nastoletnią córkę i wiem, że wielu jej rówieśników lekcje WF-u traktuje jako te najmniej potrzebne.
To częsty problem w szkołach: uczniowie przynoszą zwolnienia i WF jest odstawiany na bok. Tak nie powinno być, tym bardziej że żyjemy w czasach internetu, gdy dzieci siedzą w domach przed komputerami czy smartfonami i w rezultacie pojawiają się różne kłopoty ze zdrowiem, z otyłością. Niekoniecznie od razu, ale jeśli ktoś za młodu nie ma żadnej styczności ze sportem, to problemy mogą pojawić się w dorosłości.