Rozmowa z dwukrotnym wicemistrzem olimpijskim, mistrzem Europy i mistrzem świata w rzucie dyskiem
Jak zaczęła się pańska przygoda ze sportem? Kiedy po raz pierwszy wziął pan dysk do ręki?
To było w szkole podstawowej, miałem wtedy jakieś 13 lat. Mój nauczyciel WF-u stwierdził, że znajdzie nam zajęcie na wakacje. Spotykaliśmy się raz, dwa razy w tygodniu. Dawał nam oszczep, dysk i kulę, pokazał, jak się to trzyma, jak się rzuca, i trenowaliśmy.
Czy na początku tej przygody nie przydarzył się jakiś mały incydent?
Tak, to prawda! W trakcie nauki rzutu dyskiem – ale już w czasach, gdy ćwiczyłem w Ciechanowie z trenerem Witoldem Suskim – przyjechałem do rodzinnego Bieżunia. Tam po jednym z rzutów dysk przypadkowo trafił w boczne drzwi samochodu nauki jazdy.
Ten wypadek nie zniechęcił pana do dalszych prób?
Nie mógł mnie zniechęcić. Dziś często padają słowa „zniechęcenie”, „znudzenie” itp. Kiedyś się ich nie używało, a jeśli już, to bardzo rzadko. Każdy miał swój cel, swoje marzenia i dążył do ich realizacji. Nikt z nas nie liczył, ile prób wyszło dobrze, a ile źle – po prostu to robiliśmy, bo tak naprawdę nie było innych zajęć dla dzieciaków. Młodzież po prostu trzeba wspierać i zachęcać do uprawiania sportu, do tego, żeby się uczyła, spełniała swoje marzenia i przede wszystkim miała jakieś cele w życiu. Ten obowiązek spada na rodziców, a nie – jak wszyscy uważają – na szkołę. Dzieciom wystarczy pokazywać, co jest fajne, wartościowe i dobre.
Co przesądziło o tym, że zdecydował się pan na karierę sportową akurat w tej konkurencji? Czy to był czysty przypadek?
Po pierwsze zdecydowało to, że dostaliśmy sprzęt do trenowania od nauczyciela WF-u, po drugie to, że pojechałem na zawody do Ciechanowa i je wygrałem. Tam zobaczył mnie trener Suski. Trenowałem dwa, może trzy razy w tygodniu, a czasami w ogóle, a wygrałem z zawodnikami, którzy ćwiczyli nawet sześć razy w tygodniu. To dla Witolda Suskiego coś znaczyło, dlatego zaproponował mi, żebym przyjechał do Ciechanowa i z nim trenował.
Pierwszy medal na wielkiej międzynarodowej imprezie w gronie seniorów zdobył pan w 2008 r. – to było srebro olimpijskie w Pekinie. Zaskoczył pan tym wielu ludzi w Polsce i na świecie. Czy siebie też?
W 2007 r. w Osace miałem szansę powalczyć o medal mistrzostw świata, a niestety zająłem dosyć odległe miejsce. Nie wytrzymałem presji – nazajutrz po zawodach poszedłem na trening i rzuciłem prawie 66 m, a to dałoby mi medal. W Pekinie zaskoczył mnie wynik, nie forma. Wiedziałem, że stać mnie na rezultat gwarantujący medal, a najważniejsze to wytrzymać presję psychiczną. Wówczas bardzo podbudowało mnie to, że Tomek Majewski, z którym razem zaczynaliśmy karierę u trenera Suskiego, zdobył złoty medal olimpijski i ograł wielkich Amerykanów. Pomyślałem, że skoro on może, to dlaczego ja miałbym nie dać rady.
Siedem lat później na tym samym stadionie został pan mistrzem świata. Czy to był najlepszy konkurs w pańskiej karierze? A może trudno o taką hierarchię?
To było dla mnie duże zaskoczenie. Nie wyjeżdżałem na te zawody jako faworyt. Miałem wtedy jeden z gorszych sezonów – bardzo nierówny. 67 m to nie jest szczyt marzeń dla dyskobola. Ale zdobyłem złoty medal i to mnie ucieszyło, zwłaszcza że z tym stadionem miałem już dobre wspomnienia.
Jest pan najbardziej utytułowanym polskim dyskobolem w historii. Imponują nie tylko osiągnięcia, lecz także fakt, że dokonał pan tego na przestrzeni wielu lat. Co oprócz ciężkiej pracy miało decydujący wpływ na utrzymanie wysokiego poziomu?
Myślę, że napędzał mnie wyższy cel. Co roku chciałem robić postępy, osiągać lepsze wyniki, do tego uwielbiałem rywalizację, lubiłem jeździć na zawody i walczyć. Miałem bardzo dobrego trenera, który układał mi świetny plan. Był ze mną Andrzej Krawczyk, niegdyś mój rywal, a potem fizjoterapeuta i przyjaciel, który dużo mi doradzał w sprawach treningu. Robił to nieco za plecami trenera. Z perspektywy lat mogę powiedzieć, że to chyba niedobrze, że nie miałem zespołu składającego się z lekarza, fizjoterapeuty, fizjologa, psychologa i trenera, który by ze sobą współpracował i ustalał jeden plan. Tak dzisiaj wygląda profesjonalny sport. U mnie tego brakowało. Ale uważam, że miałem dobry plan treningów i wpadki czy sytuacje, w których coś nie zagrało, były kwestią psychiki, a nie przygotowania. Psychika jest dla zawodników bardzo istotna. Rzeczy, które trzeba zrobić przed zawodami, takie jak spakowanie się i dojechanie, to, czy się stresujesz i nie śpisz w nocy – to wszystko ma ogromny wpływ na wyniki. Większość zawodów tak naprawdę zaczyna się już na dwa dni przed eliminacjami.
Czy było w pańskiej karierze jakieś szczególne wydarzenie?
Tak, oczywiście. Byłem bardzo zadowolony, że kończę karierę na najlepszym mityngu w Polsce i jednym z lepszych na świecie, czyli Memoriale Kamili Skolimowskiej. Drugą najważniejszą sprawą było to, że startował tam też mój syn Henryk, który fajnie się zaprezentował. Chyba nigdy się jeszcze nie wydarzyło, żeby syn wystartował z ojcem w jednym konkursie.
Na czas sportowej emerytury wybrał pan dosyć egzotyczny kierunek. Jak się panu żyje na Dominikanie?
Dominikanę wybrałem dlatego, że chcę mieć święty spokój. Nie mam tutaj natłoku informacji, nie dzwoni do mnie tyle osób, a wcześniej odbierałem kilkadziesiąt telefonów dziennie. Żyje się tu dobrze i spokojnie. Chodzimy na plażę, na spacer, robimy to, co lubimy. Mam dużo spokoju i czasu dla siebie. Nie muszę żyć „w młynku”.
Czy mógłby pan na koniec poradzić coś uczniom szkół sportowych, którzy mogą w przyszłości zostać profesjonalnymi sportowcami?
Spełniajcie swoje marzenia. Jeśli macie cele, to do nich dążcie, i pamiętajcie, że im dłużej trwa wchodzenie na szczyt, tym dłużej się na nim pozostaje. Planujcie sportową karierę spokojnie, nie oczekujcie natychmiastowych wyników i medali, tylko ciężko trenujcie. Dbajcie o rozwój swoich cech motorycznych i psychofizycznych, bo gdy już wejdziecie na ten szczyt, to będziecie tam nie przez rok czy dwa, a przez osiem lub dziesięć lat.