Rozmowa z Adamem Korolem, wioślarzem, czterokrotnym mistrzem świata, mistrzem olimpijskim
Co przyczyniło się do tego, że zainteresował się pan wioślarstwem?
Zainspirowali mnie rodzice, którzy również trenowali wioślarstwo w gdańskiej Gedanii. Ja rozpocząłem swoją przygodę w GKS-ie Stoczniowiec. Trener rodziców rozmawiał również ze mną i namawiał mnie, żebym spróbował wioślarstwa. Miałem wtedy 13 lat. I jak przyszedłem na przystań na gdańskiej Przeróbce w 1987 r., tak zostałem w tym sporcie. Może nie na Przeróbce, bo w 1994 r. przeniosłem się do gdańskiego AZS-u, ale zawsze byłem wierny jednej dyscyplinie sportu, wioślarstwo tak mnie wciągnęło, że nigdy nie próbowałem niczego innego.
Wtedy były też inne czasy. To nie były same treningi, my żyliśmy życiem przystani, zostawaliśmy po treningach, tam spędzaliśmy soboty i niedziele. Wtedy był jeszcze czas „czynów społecznych”, bardzo dużo rzeczy jako młodzi ludzie na tej przystani robiliśmy.
Czy to było też związane ze szkołą, do której pan wtedy chodził?
Nie, zupełnie nie, chodziłem do zwykłej podstawówki, mieszkałem na gdańskiej Morenie, więc wyprawa na Przeróbkę trwała około godzinę. Wszystko odbywało się po lekcjach, a całe popołudnia, wieczory i weekendy spędzałem na przystani.
Startował pan zarówno w dwójce podwójnej, jak i czwórce podwójnej – która z tych kategorii była panu bliższa i dlaczego?
Ze względu na wyniki, które osiągnęliśmy, zdecydowanie bliższa była mi czwórka podwójna, chociaż pierwszy medal mistrzostw świata zdobyłem jako 24-latek właśnie na dwójce podwójnej z Markiem Kolbowiczem. Wcześniej w kategorii młodzieżowej z Andrzejem Petrykowskim zdobyliśmy brązowy medal – wtedy to się nazywało „puchar narodów”, teraz jest to impreza rangi mistrzostw świata. Od 2000 r. pływałem na czwórce podwójnej, przez 12 lat, czyli do końca mojej kariery.
Czemu czwórka podwójna? Jest to osada, w której czułem się o wiele lepiej, w zasadzie przez całą swoją karierę pływałem na pozycji szlakowego, czyli jak to mówią wioślarze – na pierwszej dziurze. Oczywiście skład czwórki zmieniał się, gdy trenowałem w trzech cyklach olimpijskich. W pierwszym cyklu, czyli od 2000 do 2004 r., w trochę innym składzie, startowaliśmy z dużymi sukcesami, ale też trochę z niedosytem, bo w Atenach zajęliśmy czwarte miejsce z bardzo niewielką stratą do medalu olimpijskiego.
Jakie emocje towarzyszyły zdobyciu złotego medalu na igrzyskach olimpijskich w Pekinie?
Na igrzyska jechaliśmy w roli faworytów, a to jest bardzo ciężkie brzemię dla zawodnika. Igrzyska są specyficzną imprezą. Żeby walczyć o medal, trzeba przejść cały cykl eliminacji. Byliśmy trzykrotnymi mistrzami świata, ale na igrzyskach wszystko zaczyna się od nowa – trzeba wystartować w przedbiegu, ewentualnie w repasażu, potem wystartować w półfinale i dopiero trzeci lub czwarty wyścig to walka o medal. Jest duże ryzyko, że z powodu ludzkiego błędu coś pójdzie nie tak. Nie dość, że czterolecie między igrzyskami to długa droga, to jeszcze sama końcówka jest niezwykle wymagająca. Sami chcieliśmy udowodnić, że to, co stało się cztery lata wcześniej, to był wypadek przy pracy, że wyciągnęliśmy wnioski i pokażemy tym, którzy w nas wierzyli – naszym kibicom, rodzinom, przyjaciołom, a najbardziej sobie – że jesteśmy w stanie zdobyć to, o czym marzyliśmy, czyli złoty medal olimpijski.
To wielki ciężar psychiczny…
Cały pobyt w wiosce olimpijskiej w Chinach – bo przyjechaliśmy wcześniej, aby się zaaklimatyzować – to był czas bardzo trudny, nerwowy, stresujący, czas wyczekiwania na finał olimpijski i na to, co się w nim wydarzy. Czuliśmy, że jesteśmy dobrze przygotowani do tego wyścigu, ale też nie wiedzieliśmy, w jakiej formie są nasi przeciwnicy. Zaczęło się bardzo mocno. W pierwszym wyścigu nasi koledzy z Australii pobili rekord świata, więc od razu wiedzieliśmy, że będą to trudne zawody. Wszyscy, którzy wygrali w przedbiegach, także nasza osada, osiągnęli czas zbliżony do rekordu świata. Wiedzieliśmy, że poziom będzie wysoki, a o medal będzie bardzo trudno. Australijczyków mieliśmy w półfinale, ale nie daliśmy im szans, aby rozwinęli skrzydła. Finał od razu zaczął się po naszej myśli: 250 m
po starcie wyszliśmy na prowadzenie i budowaliśmy przewagę z każdym metrem przepłyniętego dystansu.
Oczywiście wtedy jeszcze nie zakładaliśmy, że wygramy, nie można dopuszczać do siebie takich myśli, trzeba być konsekwentnym aż do minięcia linii mety. Dopiero wtedy można się cieszyć. Chociaż jak było 200 m do mety, a mieliśmy bardzo dużą przewagę jak na wyścig wioślarski, to już pojawiały się myśli, że jest świetnie. Człowiek wtedy liczy każde pociągnięcie wiosłami, bo na 200 m jest ich dosłownie kilkanaście. A jednocześnie, mimo ogromnego zmęczenia, trzeba być do końca skupionym, żeby nic się nie stało na tych ostatnich metrach, żeby nie popełnić żadnego błędu technicznego. Samo minięcie linii mety, sygnał dany przez sędziego to jest przeogromna radość, trudna do opisania. To spełnienie marzeń – przede wszystkim naszych, ale też naszych rodzin, naszych bliskich, naszych kibiców. Człowiek marzy o tym nie przez rok, dwa, ale przez całe swoje sportowe życie: jak to jest stanąć na najwyższym stopniu podium – nie na podium mistrzostw świata, ale na podium igrzysk olimpijskich. To ogromne szczęście i ogromna duma, gdy patrzy się na maszt, na którym biało-czerwona flaga powiewa wyżej od innych.
Jest pan czterokrotnym mistrzem świata. Który z medali MŚ ma dla pana największe znaczenie?
Trudno powiedzieć, na pewno ten pierwszy złoty medal z 2005 r., zdobyty po trudnym, szybkim, ale też bardzo równym, ze względu na przeciwników, wyścigu. To był dla nas sygnał, że to czterolecie zaczyna się dla nas dobrze – co było niezwykle motywujące. Po zdobyciu złotego medalu w zasadzie od razu planowaliśmy, co będzie dalej, jak będą wyglądały nasze przygotowania, już myśleliśmy o kolejnych mistrzostwach świata.
Jeszcze większą radość sprawił mi złoty medal w Poznaniu na mistrzostwach świata przed własną publicznością, po igrzyskach olimpijskich w Pekinie, w 2009 r. To były prawdopodobnie jedne z najlepszych mistrzostw świata dla polskiego wioślarstwa – dwa złote medale. Nasz był chyba najbardziej wyczekiwany przez kibiców, bo byliśmy mistrzami olimpijskimi. Pełne trybuny, pełno kibiców poza trybunami. Znów spotkaliśmy się z Australią i od 1000 m w zasadzie nie liczył się nikt inny, tylko nasze dwie osady. Najpierw goniliśmy Australijczyków, ale od 1000 m zaczęliśmy prowadzić, budować przewagę ku uciesze wszystkich zgromadzonych. Naprawdę piękny wyścig i ogromna radość, że mogliśmy w ten sposób podziękować naszym kibicom, którzy nie mogli być z nami w Pekinie, tylko obserwowali nas przed telewizorami.
Jak wspomina pan swoją pracę w roli trenera kadry młodzieżowej? Czy sport jest w stanie zaszczepić młodzieży postawy wartościowe także w pozasportowym, codziennym życiu?
Nie mam może aż tak dużego doświadczenia, ale myślę, że najcenniejsze w sporcie jest to, że trzeba go czuć, kochać, wierzyć w to, co się robi, ustalić sobie cel, do którego się dąży, i realizować go. Nie dla wszystkich tym celem musi być medal igrzysk olimpijskich, to jest dane niewielu, ale każdy może sobie wyznaczyć jakiś mniejszy cel. Sport jest naprawdę piękną przygodą, która uczy życia, kształtuje charakter i pomaga w przyszłości, w życiu zawodowym. Rozmawiałem z wieloma pracodawcami. Mówili, że bardzo chętnie zatrudniają pracowników, którzy mają epizod sportowy, ponieważ sport uczy systematyczności, odpowiedzialności, a także radzenia sobie z porażkami. W swoim życiu sportowym miałem wiele porażek. Jeżeli ktoś jest inteligentny, to potrafi wyciągnąć wnioski z niepowodzenia, nie szuka winy u innych, bo najprościej jest powiedzieć: winny jest trener, winny jest prezes…
Nawiązuję do 2004 r., kiedy przegraliśmy medal olimpijski o siedem setnych sekundy. Nie obwiniałem trenera, prezesa, lecz pytałem siebie, co mogłem zrobić lepiej, a czego nie zrobiłem. Nie miałem pretensji do wszystkich naokoło. To ja siedziałem w łódce z kolegami, to my płynęliśmy, a nie trener. Trener na pewno zrobił wszystko, aby nas jak najlepiej przygotować. To jest w sporcie ważne – mieć taki charakter, żeby przede wszystkim szukać winy w sobie, zastanawiać się, co w sobie zmienić, żeby być lepszym. To uniwersalna wartość, można ją przełożyć np. na naukę, gdy mamy niepowodzenia w szkole. Jeśli popatrzymy na naukowców, specjalistów z różnych dziedzin i na najlepszych sportowców, to widzimy, że łączy ich jedno – pasja do tego, co robią, i ciężka praca. Sama ciężka praca nie jest gwarantem sukcesu, ale jest niezbędną podstawą, by móc o nim marzyć. To łatwo zrozumieć – wszyscy, którzy startują w igrzyskach olimpijskich, ciężko pracują, ale są tylko trzy medale do zdobycia.