Rozmowa z Pawłem Korzeniowskim, pływakiem, mistrzem świata, wielokrotnym mistrzem Polski i Europy, olimpijczykiem (Ateny 2004, Pekin 2008, Londyn 2012, Rio 2016 i Tokio 2020)
Pamięta pan dzień, w którym uznał pan, że pływanie to właśnie to, co chce pan robić?
W mojej rodzinie wszyscy uprawiali sport. Dziadek był założycielem sekcji pływania w Oświęcimiu, a babcia – gimnastyczką. Wujkowie pływali, mama również. Moja starsza o cztery lata siostra także pływała, widziałem, jak chodzi na treningi. Jednak w moim przypadku głównym powodem, dla którego zacząłem pływać, była wada postawy i krzywy kręgosłup.
A czy nauczyciele w szkole mobilizowali do pływania?
Chodziłem do szkoły sportowej. Do tego Oświęcim uczestniczył w programie dla szkół, w związku z którym dzieci z klas pierwszych i drugich miały obowiązek nauki pływania – czyli każde dziecko w mieście musiało chodzić na basen. Osoby przejawiające większą chęć i talent do tego sportu werbowano potem do klas sportowych.
Czyli nie wymigiwał się pan od lekcji WF-u, jak dzisiaj zdarza się młodym?
Absolutnie nie! Ja akurat byłem dzieckiem, które spędzało po sześć godzin na dworze, grałem w hokeja albo w piłkę. W domu prawie nie przebywałem.
Których spośród pana nauczycieli lub trenerów szczególnie dobrze pan wspomina?
Na pewno Przemysława Staszewskiego, czyli mojego pierwszego trenera. Trafiłem pod jego skrzydła w trzeciej lub czwartej klasie podstawówki. Trenowałem z nim pięć lat i to on zaszczepił we mnie miłość do pływania. Nie wywierał na nas żadnej presji, lecz chciał, żebyśmy się bawili tym sportem. Fajnie nam – a przynajmniej mnie – sprzedał radość z pływania, ale też świadomość, że aby coś osiągnąć, trzeba konsekwentnie chodzić na treningi, dbać o siebie… Jeśli jeździliśmy gdzieś na obozy, grał z nami w piłkę czy uprawiał inne sporty. Zawsze robił to w formie zabawy i to mi się bardzo podobało. Wspominam to do dzisiaj.
Jak zapamiętał pan swój debiut na mistrzostwach Polski w 1998 r.?
Miałem wtedy 13 lat. Nie zabłysnąłem tam jako debiutant. Jeden finał „B” złapałem. Chyba wówczas jeszcze nawet pływałem żabką. Nie było to nic spektakularnego! (śmiech)
Jakie emocje wiązały się ze zdobyciem pierwszego złotego medalu w pańskiej karierze?
Pierwszy medal mistrzostw Polski wywalczyłem, gdy miałem 14 lat – ale srebrny. Zrobił na mnie na pewno duże wrażenie, bo udało mi się osiągnąć coś, co było moim marzeniem. Pamiętam, że kiedy stałem na podium, rozpierała mnie duma. Mimo tego, że zająłem drugie miejsce, i tak byłem superszczęśliwy! (śmiech) A pierwsze złoto wywalczyłem w wieku 15 lat, na 100 m motylem.
Czy któryś z medali ma dla pana szczególne znaczenie?
Każdy kolejny medal rozbudzał we mnie chęć zdobywania następnych. Gdyby nie było pierwszego medalu, nie byłoby kolejnych. Ale oczywiście tytuł mistrza świata i medale, które wywalczyłem na mistrzostwach Europy, to wielka radość. Czułem ogromną satysfakcję, gdy stałem na podium i słuchałem „Mazurka Dąbrowskiego”. To były piękne chwile i one na pewno zostaną ze mną do końca życia.
Czy zdarzyło się panu osiągnąć coś, co wydawało się nierealne?
Raczej miałem świadomość, że mogę uzyskać dany wynik, bo jestem dobrze przygotowany. Ale pamiętam zawody, w których startowałem jako 13-latek. Tydzień przed głównymi zawodami popłynąłem 100 m delfinem z czasem 1 minuta 20 sekund. Trener postanowił, że wystawi mnie jeszcze raz na 100 m delfinem tydzień później. I w ciągu tego tygodnia poprawiłem swój wynik o 7 sekund, co dało mi awans z trzydziestego któregoś miejsca w Polsce na dziewiąte! Wtedy był to dla mnie kompletny kosmos.
Czy w Polsce panuje dobra atmosfera do uprawiania pływania? Można powiedzieć, że młodzi garną się do tego, aby ćwiczyć pływanie?
Wydaje mi się, że wszystko robi się za poważnie dla dzieci, dlatego nie czerpią z pływania takiej radości, jak powinny. Oczywiście samo pływanie im się podoba, ale od początku wywiera się dużą presję na medale, na wyniki. To jest według mnie złe. Na przykład w Stanach Zjednoczonych nie zaobserwowałem zjawiska natychmiastowego parcia na dziecko, że ma zostać mistrzem. Byłem tam kilka razy na obozach i widziałem, że dzieci, które uczyły się pływać, po prostu się tym bawiły. Nie było tak, że jeśli dziecko jedzie na zawody, to wszyscy oczekują, że wygra. Ono rywalizuje z innymi, lecz nadal w formie zabawy. Liczy się doświadczenie, a nie wynik.