Home » Wielkie chwile » Życie po Fibaku. Jak odrodzili się polscy tenisiści?

Życie po Fibaku. Jak odrodzili się polscy tenisiści?

W latach 70. i 80. polski tenis ziemny kojarzony był z Wojciechem Fibakiem. Po nim nastąpił długi, bo trwający niemal ćwierć wieku, czas oczekiwania na kolejne męskie sukcesy na korcie…

Przed wybuchem II wojny światowej najbardziej rozpoznawalną osobą związaną z rodzimym tenisem ziemnym była Jadwiga Jędrzejowska. Kunszt sportowy, jaki prezentowała, pozwolił jej z powodzeniem grywać na najbardziej prestiżowych turniejach świata. Polscy tenisiści byli w jej cieniu, co nie oznacza, że nie radzili sobie w międzynarodowych bojach. Ignacy Tłoczyński, Władysław Skonecki czy Józef Hebda nie przynosili wstydu polskim kibicom. I to oni podnosili ten sport z powojennych zniszczeń.

„Fibakomania”

Na wielkie sukcesy w męskim wykonaniu Polacy czekali do lat 70. i 80. Wtedy na kortach pojawił się Wojciech Fibak. Syn poznańskiego chirurga dla tenisa ziemnego przerwał nawet studia. Ale chyba było warto…

Wojciech Fibak. Fot. Jan Morek / PAI / PAP

Fibak przebił się do światowej czołówki. Stało się o nim głośno, gdy w 1974 r. pokonał Arthura Ashe’a – sławnego amerykańskiego zwycięzcę turniejów wielkoszlemowych. Później Polak był finalistą Masters i czterokrotnym ćwierćfinalistą turniejów wielkoszlemowych w grze pojedynczej. Jednak największe sukcesy święcił w 1978 r. w Australian Open: wywalczył mistrzostwo w grze podwójnej. W „Gazecie Południowej” pisano: W Melbourne zakończyły się międzynarodowe tenisowe mistrzostwa Australii. W grze podwójnej przyniosły one duży sukces reprezentantowi Polski Wojciechowi Fibakowi, który grając wraz z Australijczykiem Kimem Warwickiem, zajął pierwsze miejsce w grze podwójnej. W finale Fibak i Warwick pokonali parę australijską P. Kronk i Letcher po zaciętym pojedynku 7:6, 7:5.

W tamtym czasie tenis stał się dyscypliną niezwykle popularną, a Fibak został gwiazdą. Można wręcz mówić o zjawisku „fibakomanii”. W 1988 r. poznanianin zakończył karierę sportową i skupił się na sztuce. To był koniec dużych męskich sukcesów pod biało-czerwoną flagą. Na następne kibice czekali blisko ćwierć wieku!

Serwisowy rekordzista

Był początek lipca 2013 r. Na trawiastych kortach Wimbledonu trwał legendarny turniej. W czwartej rundzie zameldowało się dwóch Polaków. Obaj wygrali w niej swoje mecze i stało się jasne, że trafią na siebie w ćwierćfinale. Byli to Jerzy Janowicz i Łukasz Kubot. Za pierwszym stały warunki fizyczne i piekielnie mocny serwis, za drugim doświadczenie.

Jerzy Janowicz. Fot. Aleksander Koźmiński / PAP

Mecz wygrał Janowicz (7:5, 6:4, 6:4). Tą jedną grą zapisał się na kartach polskiego sportu. I to od razu dwukrotnie: pierwszy raz w historii dwóch naszych reprezentantów zagrało ze sobą w ćwierćfinale turnieju wielkoszlemowego, a triumfator stał się pierwszym Polakiem, który awansował do indywidualnego półfinału turnieju zaliczanego do Wielkiego Szlema.

Po ostatnim punkcie rodacy serdecznie się wyściskali i wymienili koszulkami. W oczach Jerzego pojawiły się łzy. Dziennikarzom mówił o szczęściu, jakie czuł w tamtej chwili. Niestety, w kolejnej rundzie spotkał pogromcę w osobie Andy’ego Murraya – mistrza olimpijskiego, wielokrotnego zwycięzcy turniejów wielkoszlemowych.

Janowicz przyszedł na świat w Łodzi w 1990 r., w siatkarskiej rodzinie. W tenisa zaczął grać jako pięciolatek. Mozolnie, krok po kroku, trening po treningu, rozwijał się. Najpierw przyszły pierwsze sukcesy juniorskie, choćby ten z debiutu w turnieju wielkoszlemowym w 2007 r. W US Open Jerzy dotarł wtedy do finału, w którym przegrał. Rok później było podobnie, tyle że w Roland Garros. Nie ukrywał, że nie doszedłby do tego, gdyby nie pomoc rodziców: W Polsce niełatwo zajmować się profesjonalnie tenisem. Całe życie zmagam się z brakiem potrzebnych na to pieniędzy. Rodzice sprzedali sklep i mieszkanie, abym mógł się tej dyscyplinie sportu w pełni poświęcić.

W szczytowym momencie seniorskiej kariery (sierpień 2013) Janowicz był 14. rakietą świata. Razem z Agnieszką Radwańską wygrał w 2015 r. Puchar Hopmana, uznawany za nieoficjalne mistrzostwa świata mikstów. Polska para pokonała w finale Amerykanów: Serenę Williams i Johna Isnera. Potem jednak Jerzy, trapiony przez kontuzje, nie wrócił do dawnej dyspozycji, choć próbował.

Ze swoimi 204 cm wzrostu Janowicz uchodził za zawodnika niezwykle skoordynowanego i sprawnego. Był znany z bardzo mocnego serwisu i skrótów, których często używał na korcie. Kibice zapamiętali go również z głośnego wyrażania swojej opinii. Nie tylko w mediach, lecz także w trakcie gry.

Specjalista od returnu

Łukasz Kubot współtworzył historię z Janowiczem. Wspomniany start w Wimbledonie okazał się jednym z jego największych osiągnięć w karierze indywidualnej. Bo w grze podwójnej Kubot był w absolutnej czołówce świata!

Urodzony w Bolesławcu w 1982 r. tenisista w latach 2014–2018 meldował się co najmniej w półfinale gry deblistów każdego z czterech turniejów Wielkiego Szlema. W Australii w roku 2014 awansował do finału. Dla niego był to debiut. Inaczej niż dla jego partnera, Szweda Roberta Lindstedta.

Łukasz Kubot. Fot. Tomasz Wojtasik / PAP

Po raz pierwszy będę w finale turnieju wielkoszlemowego. Gram z zawodnikiem, który był już w trzech finałach Wielkiego Szlema, ma za sobą doświadczenie. Już się cieszymy na następny mecz i zrobimy wszystko, żeby jak najlepiej się przygotować – mówił Polak przed meczem.

Polsko-szwedzki duet okazał się lepszy: pokonał Erica Butoraca ze Stanów Zjednoczonych i Ravena Klaasena z RPA. Tamten sukces stał się dla Kubota swoistą trampoliną. Dwa lata później doszedł do półfinału w Roland Garros. W 2017 r., razem z Brazylijczykiem Marcelem Melo, wygrał w finale deblowego turnieju na Wimbledonie. Bój z Oliverem Marachem i Mate Paviciem, pasjonujący i niezwykle zażarty, zakończył się szczęśliwie dla polskich kibiców (5:7, 7:5, 7:6, 3:6, 13:11).

Kolejny rok w wykonaniu Kubota okazał się równie dobry. W 2018 r. Polak był deblową „jedynką” świata, a US Open zakończył na drugim miejscu. Łukasz odnalazł się w grze podwójnej, gdyż dysponuje świetnym returnem. Jak sam wiele razy podkreślał, sukcesy przyniosła mu ciężka i konsekwentna praca od siódmego roku życia.

Przeciwieństwa się przyciągają

Nieco mniejsze, ale wciąż wielkie osiągnięcia notowała para Mariusz Fyrstenberg (ur. 1980) i Marcin Matkowski (ur. 1981). Osobno, w grze pojedynczej, nie byli graczami światowej czołówki. Sukcesy przyszły, gdy połączyli siły. Od 2000 r. wspólnie wygrali 15 turniejów rangi ATP. Ogrywali najlepsze duety swoich czasów, na czele z braćmi Bobem i Mikiem Bryanami z USA. Przez lata Fyrstenberg i Matkowski stanowili fundament reprezentacji kraju startującej w Pucharze Davisa. W 2006 r. doszli do półfinału Australian Open. Pięć lat później zameldowali się o szczebel wyżej w US Open. Niestety wyraźnie przegrali finał z parą austriacko-niemiecką, Jürgenem Melzerem i Philippem Petzschnerem. Po zakończeniu gry Fyrstenberg podsumował: Rozegraliśmy bardzo dobry turniej, chyba najlepszy w karierze, i po raz pierwszy doszliśmy do wielkoszlemowego finału. Niestety dzisiaj rywale byli od nas lepsi, więc możemy im tylko pogratulować sukcesu.

Marcin Matkowski i Mariusz Fyrstenberg. Fot. Leszek Szymański / PAP

W tym samym roku zagrali też w finale ATP World Tour Finals. Co było źródłem ich sukcesu? Na pewno różnorodność. Fyrstenberg miał świetny forhend, a do swoich obowiązków podchodził profesjonalnie. Matkowski natomiast potrafił huknąć z pola zagrywki, a w newralgicznych momentach brał sprawy w swoje ręce, co świadczy o dużej odporności psychicznej. Tyle że zarzucano mu nieco luźniejsze podejście do tenisa. Ale przecież przeciwieństwa się przyciągają!

Czas młodych

Obecnie tenis ziemny nad Wisłą znów ma twarz kobiety, tak jak przed wojną. I to najlepszej w rodzimej historii: Igi Świątek (ur. 2001). Jednak pochodząca z podwarszawskiego Raszyna zawodniczka nie jest osamotniona. Od kilku lat świetnie spisuje się również Hubert Hurkacz (ur. 1997). Seniorską karierę rozpoczął w 2015 r. i w ciągu kilku lat wyrównał osiągnięcia Fibaka, wchodząc do pierwszej dziesiątki światowego rankingu oraz triumfując w singlowym turnieju ATP. Powtórzył też wyczyn Janowicza i w 2021 r. zagrał w półfinale Wimbledonu. W tym samym czasie wygrał ATP Tour Masters 1000 w Miami.

Hubert Hurkacz. Fot. Teresa Suarez / PAP / EPA

„Hubi” ma 26 lat, więc może jeszcze wygrać wiele. Talentu i pracowitości na pewno mu nie brakuje. Zdarza mu się przegrać z graczami notowanymi dużo niżej, ale jest ceniony przez najlepszych. Szczególnie dobrze mówi o nim Novak Djoković, który już kilka razy mierzył się z Polakiem, i nie były to jednostronne pojedynki. W 2023 r. Serb powiedział: Hubert to zdecydowanie jeden z najlepszych tenisistów w tourze. Fantastyczna osobowość, bardzo sympatyczny facet. Ma świetne relacje z każdym, zawsze jest pełen szacunku.

Hubert słynie z silnego serwisu. W tym roku nad Wisłą pojawił się gracz, który w tym elemencie może go przypominać. Nazywa się Tomasz Berkieta (ur. 2006) i grał już w półfinale juniorskiego Australian Open. Ma opinię wielkiej nadziei tenisa. Szkolony początkowo przez mamę-trenerkę, pewny siebie, silny na korcie, wydaje się kolejnym biało-czerwonym, z którego kibice będą mieli dużo radości. Daje też nadzieję, że Polacy nie znikną z międzynarodowych aren na tak długi czas jak po zakończeniu kariery przez Wojciecha Fibaka.

Tomasz Berkieta. Fot. Leszek Szymański / PAP

 

Skip to content