Przez wiele lat Wyścig Pokoju ściągał przed odbiorniki – najpierw radiowe, później też telewizyjne – niezliczone rzesze kibiców kolarstwa. Bez wątpienia była to jedna z tych imprez sportowych, która rozpalała ogromne emocje – kibiców i zawodników. Sukcesy Polaków przyczyniły się do popularyzacji kolarstwa, a najlepsi zawodnicy stali się idolami młodych adeptów dwóch kółek.
Francuzi mają swoje Tour de France, Włosi Giro d’Italia, a Hiszpanie Vuelta a España. Nie byłoby tych wielkich wyścigów, gdyby nie pomysłowi dziennikarze, odpowiednio z „L’Auto”, „La Gazzetta dello Sport” i „Informaciones”. To oni, chcąc zwiększyć sprzedaż swoich tytułów, zorganizowali pierwsze edycje wieloetapowej rywalizacji kolarzy. Okazało się to strzałem w dziesiątkę.
Z Wyścigiem Pokoju było podobnie. W 1946 r. Zygmunt Dall, dziennikarz „Głosu Ludu”, czyli organu prasowego Polskiej Partii Robotniczej, spotkał się ze swoim kolegą po fachu z Czechosłowacji, redaktorem „Rudégo práva” Janem Blechą. Rozmawiali o wielkiej sportowej imprezie, która mogłaby się odbyć na terytorium obu państw. Początkowo myślano o rajdach samochodowych lub motocyklowych. Ostatecznie wybór padł na kolarstwo, sport dla mas. Bo przecież na rowerze potrafią jeździć niemal wszyscy…
Po akceptacji pomysłu przez władze państwowe ustalono trasę I Międzynarodowego Biegu Kolarskiego Warszawa–Praga–Warszawa: kolarze ścigali się jednocześnie ze stolicy Polski do stolicy Czechosłowacji i odwrotnie. Start zaplanowano na 1 maja 1948 r. – nieprzypadkowo, bo święto pracy, po wojnie zawłaszczone przez komunistów, co roku było przez nich hucznie obchodzone.
Pierwsze koty za płoty
W dniu dzisiejszym odbędzie się na Placu Zwycięstwa w Warszawie honorowy start do wyścigu kolarskiego Warszawa–Praga. W tym samym dniu ze stolicy Czechosłowacji wyruszą kolarze do Warszawy. Zainteresowanie imprezą osiągnęło stopień nienotowany dotychczas w kronikach sportu polskiego – tymi słowami 75 lat temu dziennikarz zapowiadał premierowe etapy. Na rowery w polskiej stolicy wsiedli kolarze z Bułgarii, Czechosłowacji, Jugosławii, Polski, Rumunii i Węgier; w sumie 65 zawodników.
Około godz. 10.30 Włodzimierz Gołębiowski dał sygnał do startu. Pierwszy dzień na trasie z Warszawy do Łodzi, liczącej 190 km, był emocjonujący. Kolarze startowali w towarzystwie tłumu kibiców, wyposażonych we flagi uczestniczących państw i zagrzewających do jazdy. Niemal w każdym większym mieście grały orkiestry. W powietrzu czuło się atmosferę sportowego święta. Nie obyło się jednak bez wpadek czy protestów.
Od pierwszych kilometrów tempo peletonowi nadawali zawodnicy czechosłowaccy. Było tak mocne, że jeden z nich, niejaki Magula, nie wytrzymał i zwolnił. W pewnym momencie tracił do grupy prawie pół kilometra. Wtedy w okolicach Okęcia przed peletonem zamknął się szlaban kolejowy. Kolarze zatrzymali się i czekali na przejazd taboru, a w tym czasie Magula zdążył do nich dołączyć i nieco odpocząć.
Niespodziankę chcieli sprawić cyklistom mieszkańcy Siestrzenia, którzy ustawili przy szosie stół, a na nim karafkę z wódką i kilkanaście apetycznych kanapek. Ku ich zdziwieniu ani jeden z uczestników nie skorzystał z poczęstunku.
Ostatecznie etap padł łupem Jana Veselego z Czechosłowacji. Popularny „Honza” był najszybszy na finiszu. Polacy nie spełnili pokładanych w nich nadziei: najlepszy z Biało-Czerwonych Ryszard Kudert zajął piąte miejsce. W równoległym etapie z Pragi do Pardubic wygrał Milan Poredski z Jugosławii.
Kolejne dni przyniosły więcej radości kibicom znad Wisły. Polacy, jadący na rowerach włoskich lub rodzimych bałtykach, okazali się najlepszą drużyną drugiego dnia. Bolesław Napierała, Wacław Wójcik, Marian Rzeźnicki i Henryk Czyż brali aktywny udział w ucieczkach. We Wrocławiu linię mety jako pierwszy przejechał Jugosłowianin August Prosenik, ale w pierwszej dziesiątce znalazło się aż sześciu Biało-Czerwonych.
Czas pokazał, że drugi etap był decydujący. Prosenik – który zwyciężył później w klasyfikacji generalnej – miał na trasie więcej szczęścia niż dotychczasowy posiadacz żółtej koszulki, Veselý. Czech zmagał się z defektami roweru i tracił przez to cenne minuty; nie zdołał ich odrobić.
Szczęśliwymi dla naszych etapami okazały się te oznaczone cyfrą III. Na stadionie Organizacji Młodzieży Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego w Jeleniej Górze kibice szaleli z radości na widok pędzącego Lucjana Pietraszewskiego. Polak wygrał i zapisał się w historii. W równoległej rywalizacji z Brna do Zlina najszybszy był Wacław Wrzesiński. Warto dodać, że w obu wyścigach drużynowo prowadzili Polacy, w naszym obozie panowała więc radość. Inaczej niż u Jugosłowian, którzy na czechosłowackich drogach stracili dwóch zawodników. Trifunovic uległ ciężkiemu wypadkowi: pędził blisko
60 km/h, gdy zgubił przednie koło, wskutek czego przeleciał przez kierownicę i wylądował w przydrożnym rowie. Nieprzytomnego kolarza natychmiast przewieziono do szpitala. Jego kolega z kadry, Horvatic, również znalazł się pod opieką lekarzy po tym, jak zemdlał na trasie.
Jakby na osłodę po tych przykrych wydarzeniach oba wyścigi pierwszej edycji Międzynarodowego Biegu Kolarskiego Warszawa–Praga–Warszawa zakończyły się indywidualnymi wygranymi zawodników z Jugosławii. Natomiast drużynowo to Polska nie miała sobie równych. I zyskała nowych bohaterów.
Nie ulega najmniejszej kwestii, że do zwycięstwa drużynowego Polski w wyścigu Praga–Warszawa w 80 proc. przyczynił się Józef Kapiak. Popularny „Szpagat” szczególnie w ostatnim etapie Kielce–Warszawa „trzymał” całą drużynę i „ciągnął” ją przy sobie, poświęcając swoje szanse zajęcia lepszego miejsca w ogólnej klasyfikacji indywidualnej – relacjonował redaktor „Głosu Ludu”.
Impreza z 1948 r. stała na bardzo wysokim poziomie sportowym i dla wszystkich było jasne, że potrzebne są kolejne edycje.
W końcu Polak!
Kolejne lata przyniosły kilka zmian. Od 1949 r. nie było już dwóch równoległych wyścigów. W 1952 r. jednym z organizatorów został wschodnioniemiecki dziennik „Neues Deutschland”, dzięki czemu kolarze mogli ścigać się po szosach NRD. Jedno pozostawało niezmienne: indywidualnej klasyfikacji generalnej nie potrafił zwyciężyć kolarz z Polski. Czy świadczyło to o słabości rodzimego kolarstwa? Nie. Raczej o sportowej jakości Wyścigu Pokoju, który zyskał status najważniejszego amatorskiego wyścigu kolarskiego w Europie.
Zła karta odwróciła się w dziewiątej edycji imprezy, w 1956 r. Na podzielonej na 12 odcinków trasie z Warszawy przez Pragę do Berlina najrówniej jechał Stanisław Królak. Urodzony w 1931 r. sportowiec regularnie meldował się w czołowej dziesiątce poszczególnych etapów. Ósmy odcinek, z Lipska do Karl-Marx-Stadt, wygrał – i od razu założył koszulkę lidera. Zwycięstwo wywołało euforię wśród kibiców, a rodzina Królaka udzielała wywiadów prasowych. W jednym z nich, dla krakowskiego „Echa”, teściowa kolarza mówiła:
Pewna jestem, że nasza dzisiejsza radość nie jest ostatnią. Jeśli pojedzie tak dalej, oby tylko bez defektów, to we wtorek Praga powita go jako zwycięzcę. Na razie cieszmy się zwycięstwem naszego chłopca i jego drużyny.
Te słowa okazały się prorocze: Staszek do końca jechał dobrze, mądrze, szczęśliwie i ambitnie. Jedna z miejskich legend mówi o walce, jaką Polak miał prowadzić z reprezentantem ZSRS. Ponoć w tunelu obaj okładali się pompkami, które były wówczas nieodłącznym elementem wyścigowego ekwipunku. Czy to prawda? Królak nigdy nie potwierdził tej historii. Ani jej nie zdementował…
We wtorek 15 maja 1956 r., po przejechaniu ponad 2 tys. km, polski kolarz wygrał cały wyścig. Był niezwykle szczęśliwy, ale i wdzięczny: Dziękuję wszystkim moim kolegom za moje zwycięstwo, do którego walnie się przyczynili. Cieszę się z odniesionego sukcesu – powiedział po dekoracji. Z miejsca stał się idolem młodych adeptów tej dyscypliny.
Złote lata
Wielką postacią nie tylko Wyścigu Pokoju, lecz także polskiego kolarstwa w ogóle był Stanisław Gazda. W latach 60. niemal każdy dzieciak słuchający transmisji z trasy chciał jeździć jak kolarz bielskiego Startu. Jeden z najpiękniejszych momentów w historii zmagań na trasach Polski, Czechosłowacji i NRD to finisz Gazdy na bieżni Stadionu Śląskiego, wypełnionego 90 tys. kibiców, podczas piątego etapu Wyścigu Pokoju 1960, z Krakowa do Katowic. Polak pokonał wtedy wyśmienitego sprintera wschodnioniemieckiego Manfreda Weissledera. Inny były uczestnik Wyścigu Pokoju, Mieczysław Wilczewski, który po zakończeniu zawodów przysłuchiwał się rozmowie Gazdy z redaktorem „Trybuny Robotniczej”, zwrócił się bezpośrednio do zwycięzcy słowami:
Stasiu, jesteś w świetnej formie i jeszcze nieraz usłyszą o tobie zwolennicy kolarstwa. Proszę napisać, iż wróżę Staszkowi przywdzianie żółtej koszulki! Pech naszej ekipy musi się w końcu skończyć, przecież jest nie do pomyślenia, by towarzyszył nam od startu do mety! Prześladuje on zresztą zawodników, których nazwiska zaczynają sią na „P”. Staszkowi nic więc nie powinno grozić!
Wilczewski jednak się mylił: Gazda, choć wybitny, nigdy nie wygrał klasyfikacji generalnej. Ale i on, podobnie jak Królak, był idolem.
Niespełna dekadę później na starcie Wyścigu Pokoju pojawił się chłopak, dla którego Gazda stanowił wzór. Nazywał się Ryszard Szurkowski. W swojej Autobiografii pisał on tak:
Zaraziłem się rowerem w maju. Wyścig Pokoju. (…) Były to czasy Stanisława Gazdy, Jana Kudry, Bogusława Fornalczyka. Każdy z nas, wzorując się na bohaterach kolarskich wyścigów, zwał się Gazdą, to znów Kudrą i pędził po drogach na złamanie karku.
Szurkowski został legendą Wyścigu Pokoju. Hegemonem. W pierwszej połowie lat 70. wygrał go czterokrotnie. Co prawda jego wyczyn pobił Steffen Wesemann, lecz zrobił to w latach 90. i 2000. a zatem w czasach, gdy poziom sportowy imprezy bardzo spadł.
Urodzony w 1946 r. w Świebodowie Szurkowski wygrał w sumie 13 etapów. Już w swoim debiucie w 1969 r. był drugi w „generalce”. Warto też zwrócić uwagę, że osiągnięcia Szurkowskiego nie byłyby tak duże, gdyby nie jego rywalizacja z innym Polakiem: Stanisławem Szozdą. To on wygrał aż 14 etapów w Wyścigu Pokoju, a w 1974 r. triumfował. Szozda był i zmorą, i zbawieniem Szurkowskiego.
Koniec lat 60. i lata 70. to złote czasy polskiego kolarstwa. Kilku wybitnych zawodników pozostawało wówczas w cieniu geniuszy. Wśród nich Zenon Czechowski, sześciokrotny etapowy zwycięzca Wyścigu Pokoju, czy Krzysztof Sujka, znakomicie radzący sobie w górach.
Kolejne lata były dla Polski i Wyścigu Pokoju mniej obfite w sukcesy. Wygrana Lecha Piaseckiego w 1985 r. była ostatnim podrygiem polskiego kolarstwa doby PRL. Po 1989 r. i przemianach ustrojowych znaczenie Wyścigu zaczęło maleć. Stał się reliktem poprzedniej epoki, poza tym wielu „amatorów” ze Wschodu przeszło na zawodowstwo. W 2000 r. Polak, Piotr Wadecki, dowiózł żółtą koszulkę do mety po raz ostatni. Sześć lat później największa i najpopularniejsza impreza sportowa we wschodniej Europie umarła… Polacy wspominają ją do dziś, honorując sukcesy wielkich kolarzy tamtej epoki i oklaskując sukcesy ich następców.