Rozmowa z Kazimierzem Kmiecikiem, piłkarzem i trenerem, jednym z Orłów Górskiego, najlepszym strzelcem w historii klubu Wisła Kraków
Jak zaczęła się pana przygoda ze sportem? Czy to, że w rodzinnych Węgrzcach Wielkich pod Krakowem mieszkał pan kilkadziesiąt metrów od boiska, miało znaczenie?
Na pewno tak! Mieszkałem 50 metrów od boiska i przechodziłem przez nie za każdym razem, idąc do szkoły. A jak już się było na boisku, to piłka sama znajdowała się przy nodze. Grałem więc w piłkę przed szkołą, w trakcie przerw, po szkole. Jako młodzi chłopcy nie mieliśmy tylu gier, zabaw i zajęć do wyboru, ile młodzież ma dziś. Zresztą nas interesowała tylko piłka.
Większość swojej zawodowej kariery związał pan z Wisłą Kraków, lecz jako junior miał pan krótki epizod w Cracovii.
Dawniej organizowano mecze „dzikich drużyn”. Robiła to również Cracovia u siebie na hali. Zebrałem kolegów z Węgrzc i wzięliśmy udział w takim meczu. Po spotkaniu zaproponowano mi, żebym przyszedł grać do Cracovii. To był krótki epizod, zacząłem tam grać w trzeciej lidze juniorów, ale gdy dostałem się do reprezentacji Polski juniorów, to przeszedłem do Wisły.
W czasach, kiedy zaczynał pan karierę seniorską, działało chyba mniej klubów? Czy teraz łatwiej dotrzeć ze sportem do młodzieży?
Zawsze było dużo klubów. Niektóre się rozwiązywały, ale na ich miejsce zaraz powstawały nowe. Co do młodzieży, to obawiam się, że jest gorzej, a nie lepiej. Dawniej trudno było przejść przez krakowskie Błonia, bo wszędzie biegały dzieciaki grające w piłkę. Teraz tego nie ma. Widok młodzieży cieszącej się sportem nie jest tak powszechny jak kiedyś. Czasy się zmieniły, są inne atrakcyjne dla młodych zajęcia, które nie wymagają wysiłku i ciężkiej pracy.
Czy w początkach kariery inspirował się pan jakimiś sportowcami?
Zawodnikiem, którym się fascynowałem, był Johan Cruijff. Dobrze znałem także miejscowych wybitnych graczy. Widywaliśmy się na treningach, spotykaliśmy się na kawie czy różnych okolicznościowych imprezach. Kiedy zaczynałem grać w piłkę, wielkimi talentami w Wiśle byli Władysław Kawula, Ryszard Wójcik – bardzo sprawni technicznie, ciężko było z nimi wygrać, ale ja też nie dawałem sobie w kaszę dmuchać. Poza tym poznałem Kazimierza Kościelnego, Mariana Machowskiego, doktora na AGH, czy Mieczysława Gracza. On był moim trenerem, tak jak Michał Matyas. Przy starszych zawodnikach mnóstwo się nauczyłem i to mi wyszło na dobre. Byliśmy w Wiśle jedną wielką rodziną, inne sekcje przychodziły na nasze mecze nam kibicować, a my chodziliśmy oglądać ich rozgrywki i wspieraliśmy ich z trybun. Często się spotykaliśmy i rozmawialiśmy, tworzyliśmy wspólnotę.
Czy poza piłką interesuje się pan jakąś dyscypliną?
Jako młody chłopak interesowałem się wszystkimi dyscyplinami i każdą po trochu uprawiałem – hokej, koszykówkę, siatkówkę. Jako młodzieniec jeździłem na nartach. Kiedy już grałem w piłkę profesjonalnie, musiałem bardziej uważać i unikać ewentualnych kontuzji. Pamiętam, jak umawialiśmy się z kolegami na łąkach, gdzie było lodowisko, i graliśmy w hokeja. Łyżwy mieliśmy stare, kije hokejowe własnej roboty. Wisła miała sekcję hokeja. Jako pierwsza drużyna Wisły wyjechaliśmy do Krynicy, w Krynickim Towarzystwie Hokejowym dostaliśmy sprzęt i jako zawodowi piłkarze próbowaliśmy swoich sił na lodzie. Dużo się śmialiśmy i mieliśmy z tego niezłą zabawę, bo przecież nie wszyscy w ogóle umieli jeździć na łyżwach, niektórzy musieli podpierać się kijami i łapać bandy.
Czy któreś rozgrywki wspomina pan w szczególny sposób?
Na pewno dwukrotny udział w igrzyskach olimpijskich. Panowała tam niesamowita atmosfera. Można było spotkać zawodników z całego świata, porozmawiać z nimi, wymienić się doświadczeniami. Po latach nadal się pamięta, że na igrzyskach widziało się tego czy innego wybitnego sportowca. Możliwość takich spotkań jest dla ludzi sportu bardzo ważna.
Pamiętam finał igrzysk w Montrealu w 1976 r., kiedy zdobyliśmy srebro. Długo czekaliśmy na rozpoczęcie meczu, bo jeszcze nie skończył się pięciobój. Janusz Pyciak-Peciak wywalczył wtedy złoty medal. Cztery lata wcześniej w Monachium sięgnęliśmy po złoto, ale najmocniej zapadły mi w pamięć chwile, gdy terroryści zaatakowali izraelską drużynę. Każdy się bał, nikt nie wiedział, jak to się potoczy. Miejmy nadzieję, że już nigdy nic takiego się nie wydarzy.
Czy jest jakieś miejsce, gdzie czuje się pan wyjątkowo dobrze i lubi tam wracać?
Nawet nie muszę się zastanawiać: Zakopane. Bardzo lubię tam być. Wisła jeździła do Zakopanego i często tam trenowaliśmy. Przed mistrzostwami świata reprezentacja Polski również przygotowywała się w Zakopanem. Spędziłem w tym mieście dużo czasu, były nie tylko ciężkie treningi, ale też wiele dobrych chwil. Zdobyłem niemal wszystkie szczyty, czasami w ramach treningu biegałem po górach. Za każdym razem, kiedy jadę do Zakopanego, odwiedzam znajomych i przyjaciół. Mam wielki sentyment do tego miejsca. Ale do wielu innych również. Gdy jeździłem z Wisłą na obozy, poznawałem różnych ludzi, potem odwiedzałem ich w rodzinnych miejscowościach – to piękne i miłe wspomnienia. Gdy razem z wnukiem kopiemy piłkę, opowiadam mu o miejscach, w których byłem, a on się zastanawia, czy będzie umiał tak grać jak dziadek.
Mam nadzieję, że właśnie tak będzie i najlepszy strzelec w historii krakowskiej Wisły znajdzie godnego następcę.