Zdzisław i Karol Hoffmanowie – ojciec i syn, mistrzowie w trójskoku. Zdzisław – mistrz świata z Helsinek z 1983 r., syn – wicemistrz Europy z Amsterdamu z 2016 r. Kiedy pytają ich, kiedy syn pobije ojca, maja gotową odpowiedź: – Tak go wychowałem, że mnie bić nie będzie. Może najwyżej przeskoczyć, ha, ha! – śmieje się Zdzisław Hoffman.
Kort tenisowy gdzieś w Warszawie, grają dzieci. Jak to dzieci: a to serwis nie wyjdzie, a to piłka posłana w siatkę. W końcu dziewczynka z lewej przegrywa. I wtedy z trybuny słychać wściekły ryk jej ojca: – Jak mogłaś? Tyle w ciebie zainwestowałem! – Straszne to było – wspomina Zdzisław Hoffman. – Rodzice często wymyślają dziecku karierę. To błąd – podkreśla.
Dlatego on swojego Karola nigdy nie trenował ani do niczego nie zmuszał. Obaj są dziś z tego zadowoleni.
Nikt nas o zdanie nie pytał
Na YouTubie do dziś można zobaczyć słynny trójskok Zdzisława Hoffmana z mistrzostw świata w Helsinkach: z tyłu niewyraźny, rozkrzyczany tłum, a na pierwszym planie długonogi olbrzym, który prze do przodu w zwolnionym tempie. – To było fantastyczne. Trudno zrozumieć te emocje niesportowcowi – mówi Zdzisław Hoffman.
Był wtedy u szczytu formy – czuł, że może zmierzyć się z najlepszymi. Rok później, w 1984 r., odbyła się słynna olimpiada w Los Angeles. Polskich sportowców na niej jednak nie było. – Polityka… Związek Radziecki i państwa komunistyczne nie pojechały na olimpiadę. Oczywiście nas, zawodników, nikt o zdanie nie pytał. Przekazano nam po prostu taką informację, i koniec. A ja osiągałem wtedy najlepsze wyniki – wspomina Hoffman.
W zamian odbyły się zawody Przyjaźń-84, które miały konkurować z olimpiadą. – Nie chciało mi się trenować. Miałem zrytą psychikę przez tę sprawę. Chciałem rzucić to wszystko w diabły – nie kryje rozczarowania Hoffman.
Wtedy jego trener dał mu ważną lekcję. Powiedział: „Weź się w garść! Życie się nie kończy, gdy ktoś ci mówi: »nie«”. Hoffman wrócił do trenowania. Rok później w Madrycie osiągnął życiowy wynik: 17,53 m. Aż trudno uwierzyć, ale jest to do dzisiaj rekord Polski.
Indianie i pistolety z patyka
Jak to się stało, że chłopak z niewielkiego Świebodzina został mistrzem świata? Może dlatego, że nie potrafił usiedzieć w miejscu?
– Ciężko nas było w domu utrzymać. Razem z rodzicami i siedmiorgiem rodzeństwa mieszkaliśmy pod lasem. Więc ciągle były: podchody, zabawa w Indian, piłka, rower, zabawa w wojnę, bo to lata 60., pistolety z patyków, Hans Kloss i czterej pancerni – wylicza Zdzisław Hoffman. Grał w piłkę nożną – miał ksywkę Gorgoń, jak piłkarz z Górnika Zabrze – członek legendarnej drużyny Kazimierza Górskiego.
Potem się okazało, że Hoffman ma talent do skoków. Wyjechał do Warszawy jako 18-latek. Jako najlepszy czas w sportowym życiu wspomina moment, kiedy jako młody chłopak zaczął wygrywać, m.in. na spartakiadzie młodzieży w Łodzi w 1977 r. – To dało mi kopa – przyznaje.
Z jego synem, Karolem, było podobnie. Tak jak ojciec był dość żwawym dzieckiem i chwytał się wielu sportów. Kopał piłkę na Legii Warszawa już jako 9-latek. Miał ksywkę „Carlos” – od Roberto Carlosa. – Z wakacji w Hiszpanii przywiozłem koszulkę z jego imieniem. Bardzo lubiłem piłkę, grałem ze starszymi chłopakami – wspomina Karol Hoffman.
Raz podczas meczu jeden z nich złamał mu nos. Przypadkiem, ale i tak Karol przez pół roku nie mógł grać. – Mama zabroniła mi wtedy sportów kontaktowych – wspomina Karol.
Żeby go rozerwać, ojciec zabierał go na tzw. czwartki lekkoatletyczne na AZS AWF w Warszawie. Karol się wciągnął. Gdy wystartował w pierwszych w życiu zawodach, wygrał: skok w dal i bieg na 60 m.
– Do dziś pamiętam wynik: 4,90 m w dal. Na trybunach wrzawa, aplauz – wbrew pozorom na dziecięcych zawodach jest więcej publiczności niż u dorosłych! Miałem 10 lat. A w nagrodę pojechaliśmy do Disneylandu w Paryżu. To było coś, supersprawa – wspomina Karol Hoffman. Odtąd chciał trenować lekkoatletykę codziennie. – Jako dziecku trudno mi było usiedzieć na miejscu, więc sport był naturalnym rozwiązaniem. Zresztą w moim pokoleniu moi rówieśnicy też byli tak chowani: wszyscy kopali piłkę, jeździli na rowerze. Dziś trochę się to zmieniło – podkreśla.
Nic na siłę
Zdzisław Hoffman w sportowym wychowaniu dzieci przyjął zasadę: nie zmuszać.
– Nie można nic im kazać, bo entuzjazmu z tego nie będzie. Po prostu pokazywałem im (bo Karol ma jeszcze dwie siostry), że coś może być fajne. Jeździliśmy na narty do Zakopanego i Szczyrku, latem nad morze (dzieci umiały już wtedy pływać) – wylicza Hoffman senior. – Chodziłem też z nimi na mecze, kibicować: futbol, siatkówka, koszykówka, piłka ręczna.
To Karol uczył tatę jeździć na nartach. Jego starsza siostra, Kamila, trenowała m.in. bieg przez płotki. Robiła to dla siebie – sportowcem nie została.
Kiedy się okazało, że Karol ma talent, wspierałem go. Starałem się to robić mądrze: jeśli widziałem, że jest bardzo zmęczony, nie cisnąłem na forsowny trening – wspomina Zdzisław Hoffman. – Chyba mam umiejętność spokojnego przekazywania wiedzy. Ale i tak do pewnych rzeczy Karol musiał dojść sam. Strasznie denerwują mnie rodzice, co to: załóż dresik, bo będziesz miał katarek! Karol wiedział, że będzie miał katar, jak zapomni o dresie, bo sam się na własnej skórze przekonał! Mówiłem: nie wkładaj, sam zobaczysz.
Ale trenerem syna nigdy nie był. Mówi, że to zbyt trudne. Zawsze jest pokusa, że by przenosić na dziecko własne ambicje. – To prawda, tata rzadko chodził na treningi, a kiedy nawet przychodził, to się nie wtrącał – przyznaje Karol Hoffman.
Gdy się okazało, że Karol chce startować w trójskoku, ojciec trochę się bał. To bardzo urazowy sport. No i te ciągłe porównania do taty, których dziennikarze mu nie poskąpią. Ale Karol stwierdził, że mu to nie przeszkadza, i poszedł swoją drogą. – To prawda, że zaangażowanie moich rodziców w sport przetarło mi drogę. Ale wyborów dokonywałem sam – podkreśla. Nie przeszkadza mu to do dziś prowadzić wielogodzinnych rozmów o sporcie z ojcem.
A gdy ojciec oglądał go na podium ME w Amsterdamie w 2016 r., był dumny. – Pogratulowałem mu srebrnego medalu, w męskich słowach, cytować nie będę. Kiedy patrzyłem na niego na podium, Karol miał trochę sztuczny uśmiech, bo szczęki mocno zaciskał, żeby się nie rozpłakać. Miałem to samo, ha, ha! – śmieje się Zdzisław Hoffman.
– Już nawet nie pamiętam, co mówił, telefon dzwonił bez przerwy, a emocje były ogromne – wspomina Karol Hoffman. Gdy wrócił do domu, czekały go udekorowane plakatami pokoje i rodzinna impreza.
Sport uczy przegrywać
Jak podkreśla Hoffman senior, takie chwile zdarzają się jednak rzadko. – Sport uczy przede wszystkim przegrywać. Przegrywać z klasą. Bo tu częściej się przegrywa, niż wygrywa. Ale to nic – dziś przegram, jutro znów spróbuję – tłumaczy.
Bo sportowców jest dużo, ale mistrzów mało. – Tak jak w życiu, nie każdy jest prezesem, prawda? Ale niech dzieciaki spróbują, jak to jest pobiegać, poskakać. Dziś ja wygram, a za rok kto inny, ale niech mi będzie dane cieszyć się tym zwycięstwem. Niech dziecko ma swoje 5 minut – tłumaczy Zdzisław Hoffman.
Dziś trenuje dzieciaki w Aleksandrowie Łódzkim. Dba o to, żeby na każde zawody przyjeżdżała lokalna telewizja. Po to by ciocie, babcie, mamy zobaczyły sukces dziecka – to bardzo ważne, żeby dać impuls, popchać w stronę sportu. Nie każdy będzie sportowcem, ale jak już się spróbuje, to przynajmniej zdrowe przyzwyczajenia zostają. – Nieważne, czy dziecko zostanie programistą czy urzędnikiem, ale będzie umiało dobrze piłkę złapać. Albo przynajmniej sprawniej nogę na nogę założyć! – podkreśla Zdzisław Hoffman.
Sam także dba o wspomniane nogi. Chodzi m.in. na jogę i pilates. – Nie jestem sam, razem jest nas trzech facetów! – śmieje się. – Moi koledzy ze szkoły to już dziadki, bo się nie ruszają. Kanapa i telewizor zabija szybciej i więcej niż kontuzje sportowców, proszę mi wierzyć! – przekonuje.
Jego syn mierzy wyżej. Intensywnie trenuje, żeby zdobyć to, o czym marzy: medal mistrzostw świata. Złoty? – No pewnie, ale będę się cieszyć z każdego koloru – kwituje Karol Hoffman.