Łyżwiarstwo szybkie kobiet po raz pierwszy pojawiło się w programie zimowych igrzysk olimpijskich w 1960 r. w Squaw Valley. Już wtedy polskie panczenistki zdobyły dwa medale – srebrny i brązowy. Był to wyczyn tym bardziej historyczny, że dokonały tego w tej samej konkurencji. Na kolejne olimpijskie krążki w tej dyscyplinie sportu trzeba było czekać całe 50 lat. W 2010 r. w Vancouver na najniższym stopniu podium po rywalizacji drużynowej stanęły trzy Polki. Na następnych igrzyskach, w Soczi, wsparte jeszcze jedną zawodniczką, ponownie zdobyły medal – tym razem srebrny.
Magiczne Zakopane
Urodziły się w odstępie jedynie miesiąca, ale w wieku 20 lat znajdowały się na zupełnie różnych etapach sportowego życia. Elwira Seroczyńska po raz pierwszy zetknęła się z panczenami, urzeczona perspektywą poznania Zakopanego i spędzenia w nim ferii świąteczno-noworocznych. To właśnie tam zimowy obóz organizowała w tym okresie elbląska Stal. W 1951 r., po ledwie kilkunastu tygodniach treningów, Seroczyńska zwyciężyła w mistrzostwach Polski na 1000 m.
Helena Pilejczyk próbowała wówczas swoich sił w różnych dyscyplinach sportu. Trener łyżwiarstwa szybkiego Kazimierz Kalbarczyk namówił ją do przyjścia na trening. Miała po nim takie zakwasy, że na kolejne zajęcia już nie poszła. Szkoleniowiec jednak nie odpuścił i z czasem przekonał ją do powrotu na taflę. Dzięki regularnym treningom Pilejczyk radziła sobie coraz lepiej, ale nic nie wskazywało na to, że zostanie wybitną zawodniczką. Przełomem okazało się zgrupowanie w Zakopanem. Najpierw w ogóle tam nie pojechała, lecz otrzymała telegram, w którym jasno informowano, że ma się zjawić, bo brakuje czwartej do sztafety (wtedy jeszcze rozgrywanej). Znów zadziałała magia stolicy polskich Tatr – to ona była głównym motywem przyjazdu. Niemniej po przybyciu na miejsce łyżwiarka spisała się na tyle dobrze, że dostała szansę występu w mistrzostwach Polski nie tylko w sztafecie, ale również indywidualnie. Odtąd jej kariera nabrała tempa.
Najszczęśliwszy i najbardziej pechowy tor pod słońcem
Wkrótce Helena Pilejczyk osiągnęła poziom zbliżony do tego, jaki prezentowała Elwira Seroczyńska. Helenka jeździła inaczej niż ja, była wyższa, miała może mniej dynamiczne ruchy, jednak bardzo rytmicznie i płynnie pokonywała dystans. Zaczęła się pomiędzy nami wielka rywalizacja – wspominała ta druga. Mimo to czołowe zawodniczki tej dyscypliny sportu lat 50. i 60. w Polsce nawiązały przyjaźń, która przetrwała kilkadziesiąt lat.
Obie sportsmenki, podobnie jak wiele innych panczenistek z całego świata, zadebiutowały na zimowych igrzyskach olimpijskich w 1960 r., kiedy to do programu imprezy włączono łyżwiarstwo szybkie kobiet. W zmaganiach w amerykańskim Squaw Valley podopieczne Kazimierza Kalbarczyka pokazały klasę. 21 lutego w zawodach na dystansie 1500 m po znakomitym przejeździe prowadziła Elwira Seroczyńska. Do końca rywalizacji pozostał start tylko jednej pary: Heleny Pilejczyk i reprezentantki ZSRS Lidii Skoblikowej. Mazurek Dąbrowskiego był blisko, jeden medal pewny, drugi – prawdopodobny. Ostatecznie Skoblikowa wyprzedziła Seroczyńską, zaś Pilejczyk uplasowała się na trzeciej pozycji.
Przez półtora okrążenia jechałyśmy idealnie równo, ruch w ruch, krok w krok. Na kolejnym wirażu objęłam prowadzenie… Ale Skoblikowa jakby włączyła dodatkowe zasilanie i zaczęła się oddalać, pięć, dziesięć, piętnaście metrów. Zebrałam wszystkie siły i przyspieszyłam. Byłam znów coraz bliżej… Niestety meta znajdowała się już za blisko – opowiadała po latach ówczesna brązowa medalistka. W Polsce pojawiły się głosy, że Pilejczyk celowo narzuciła tak mocne tempo, by pomóc Skoblikowej w pokonaniu Seroczyńskiej. Oczywiście były to absurdalne zarzuty – rywalizacja przebiegła w pełni uczciwie.
Seroczyńska wielką szansę na mistrzostwo olimpijskie miała też w wyścigu na 1000 m. Biegła we wspaniałym tempie, a trener Kalbarczyk krzyczał do niej, że zmierza po złoto. Niestety, mocno świecące słońce nieco roztopiło taflę toru, a Polka na wejściu w ostatni wiraż zahaczyła o odłamek lodu i zaliczyła upadek, który zniweczył jej marzenia o triumfie.
Olimpijska obsesja i medale we właściwym czasie
Gdy Seroczyńska i Pilejczyk zdobywały historyczne medale, Erwina Ryś-Ferens była pięciolatką. Kilkanaście lat później stała się kolejną znakomitą wychowanką Kazimierza Kalbarczyka – reprezentantką słynnego elbląskiego zagłębia łyżwiarskiego. Zanosiło się na to, że co najmniej dorówna swoim poprzedniczkom. W latach 1974 i 1975 wywalczyła po dwa tytuły mistrzyni świata juniorek i w kraju spodziewano się, że na igrzyskach w Innsbrucku (1976) stanie na podium. Polka spisała się jednak poniżej oczekiwań: w najlepszym ze swoich startów (na 1500 m) zajęła ósme miejsce.
Mimo że rodowita elblążanka w latach 1974–1989 sięgnęła po osiem krążków mistrzostw świata (dwa srebrne i sześć brązowych) i startowała na czterech igrzyskach, nie udało jej się wywalczyć medalu olimpijskiego.
Myśl o nim stała się dla mnie jakby obsesją. Miałam już trofea z mistrzostw Europy i świata, biłam rekordy, miałam sporą popularność, ale wciąż nie byłam najlepsza w swoim rodzinnym mieście, bo przecież w 1960 roku w Squaw Valley Seroczyńska i Pilejczykowa miały medale! – mówiła po latach zmarła 20 kwietnia 2022 r. łyżwiarka.
18 242 – tyle dni czekano w Polsce, aż polskie panczenistki po raz kolejny staną na podium zimowych igrzysk olimpijskich. 27 lutego 2010 r. w Vancouver Katarzyna Bachleda-Curuś, Katarzyna Woźniak i Luiza Złotkowska dość niespodziewanie wywalczyły brązowy medal w rywalizacji drużynowej. Cztery lata później w Soczi ta trójka wraz z Natalią Czerwonką sięgnęła po olimpijskie srebro. Bachleda-Curuś nie ukrywa, że jej wkład w osiągnięte sukcesy to nie tylko wypadkowa poziomu sportowego, lecz także zasługa osobistej determinacji.
Trenowaliśmy na światowym poziomie i niczego nam nie brakowało. Jeśli nie mogliśmy czegoś uzyskać od związku, działaliśmy prywatnie. Czy można było trenować więcej, inaczej? To już chyba nie ma znaczenia. Medal olimpijski, który zdobyłyśmy drużynowo na igrzyskach w Vancouver w 2010 r., i następny w Soczi były rezultatem tego, jak dobra wtedy byłam i ile potrafiłam zrobić dla drużyny. Myślę, że przyszły w odpowiednim czasie.
Elwira Seroczyńska nie doczekała momentu, w którym Polki przełamały 50-letnią niemoc: zmarła 24 grudnia 2004 r. w Londynie. Świadkiem historycznej chwili mogła być za to Helena Pilejczyk. 91-latka jest dziś najstarszą żyjącą medalistką olimpijską z Polski. To niesamowity człowiek, czysta energia – tacy ludzie się już chyba nie rodzą. Miałam przyjemność spotkać ją ostatnio na stuleciu Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego. Zobaczyła mnie i mówi: „Słuchaj, Kasia, wyobraź sobie, prawo jazdy mi zabrali, powiedzieli, że jestem za stara”. Kojarzę ją właśnie z takimi historiami – opowiadała Katarzyna Bachleda-Curuś, która zakończyła karierę w 2018 r.