Rozmowa z Malwiną Kopron – brązową medalistką w rzucie młotem z igrzysk w Tokio
Pochodzi pani z usportowionej rodziny…
Tak, mamy bogate tradycje rodzinne – mój tata trenował kiedyś rzut dyskiem, a szkolił go mój dziadzio, który był i jest trenerem lekkiej atletyki, i to od niego wszystko się zaczęło. Tata po skończeniu liceum zakończył karierę, ale ja spędzałam bardzo dużo czasu z dziadkiem i przyznam, że trochę z nudów zaczęłam trenować. Kiedy chodziłam do podstawówki, dziadek często odbierał mnie ze szkoły i zabierał ze sobą na treningi, które prowadził z młodzieżą z gimnazjum czy liceum. Siedziałam i ich podglądałam. Zdawałam sobie sprawę, że nie jestem jeszcze w stanie z nimi rywalizować, ale mijały miesiące i powoli przełamywałam nieśmiałość.
Rzeczywiście, wzorce z domu mogą być dodatkową motywacją. Ale czy taka współpraca z bliskimi miewa także minusy?
Niełatwo się trenuje z rodziną, bo kiedy wszystko się układa, jest fajnie, ale kiedy pojawiają się problemy, robi się trudniej. Nie wynika to z niczyjej złej woli, po prostu czasem jest mi przykro, że coś nie wychodzi, choć wkładam w to całe serce. Dziadkowi też wtedy jest smutno, bo zależy mu na tym, żebym była szczęśliwa i odnosiła sukcesy. Ale momenty, kiedy się zwycięża, rekompensują wszystkie trudne chwile. Medal olimpijski to był właśnie taki rodzinny sukces i powód do dumy.
Proszę zdradzić, o czym się myśli, stojąc na olimpijskim podium i odbierając medal.
Emocje były tak wielkie, że nie pamiętam, o czym wówczas myślałam. Wiem, że kiedy wzięłam medal w dłonie – bo na igrzyskach w Tokio sami się dekorowaliśmy – przyszło mi do głowy, że to rezultat 12 czy 13 lat mojej ciężkiej pracy. Trenowałam długo, żeby zdobyć ten medal, i to coś wyjątkowego. Chciałam być twardą babką, ale się poryczałam… Kiedy wchodzisz na podium – i nie ma znaczenia, czy po złoto, srebro czy brąz – jesteś sportowcem spełnionym. Masz medal olimpijski, coś, co nie każdemu jest dane osiągnąć. Ta chwila, w której dociera do ciebie, że jesteś medalistką olimpijską, zapisałaś się na kartach historii, to olbrzymie emocje. Tylko łzy były w stanie je wyrazić.
Nie dziwię się. To wyjątkowy moment.
Start na igrzyskach jest trudny, bo to zawody, które odbywają się raz na cztery lata (a na Tokio czekaliśmy nawet pięć lat). I właśnie tego dnia trzeba być przygotowanym, wyspanym, bez kontuzji, w dobrej dyspozycji, nawet niepokłóconym z nikim, bo nikt i nic nie może zepsuć pozytywnego nastawienia. Bardzo dużo czynników wpływa na to, że właśnie ten dzień jest wyjątkowy. Mogę zdradzić, że z moim psychologiem, Dariuszem Nowickim, przygotowywałam się do startu w Tokio dwa lata. Pracowaliśmy przez ten czas na to, żebym właśnie 3 sierpnia wyszła w 100% przygotowana i skoncentrowana na tym, co mam zrobić w danej chwili, bo to, co będzie za 3 czy 4 godziny, nie ma znaczenia – liczy się jedynie tu i teraz.
Sport to nie wyłącznie dobre momenty, ale też te trudne, np. kontuzje. Czy jest coś, co pomaga pani przetrwać zły czas?
Po tylu latach treningów nie potrzebuję dodatkowej motywacji, bo mam świadomość, o co walczę. Czasami zdarzają się ciężkie dni, ale jestem osobą zadaniową: wiem, że muszę po prostu wstać i zrobić ten trening, czy mi się chce, czy nie. Najtrudniej wyjść z domu, bo kiedy już się wyjdzie i dojedzie na stadion, to ta godzina lub dwie – w zależności od etapu okresu przygotowawczego – jakoś idą.
Jeśli chodzi o kontuzje, to jak na wyczynowego sportowca mam dużo szczęścia, bo zaliczyłam ich niewiele. I oby tak zostało. Jednak zdarzały się takie wypadki jak nawykowe skręcenie kostki. W 2014 r. musiałam operować staw skokowy. Miałam też problemy z obojczykiem – przy tak dużych obciążeniach doszło do zmiażdżenia chrząstki między mostkiem a obojczykiem i również potrzebna była operacja. Dużych przeciążeń nie wytrzymują także kolana, ale wystarczył zabieg i na szczęście wszystko jest w porządku. Po każdym z takich zabiegów trzeba się żmudnie rehabilitować, jechać na trening, ale nie można wykonywać obrotów, skoków, tylko ćwiczyć „na sucho”, wzmacniać mięśnie. Nie można dać z siebie 100%, ćwiczy się trochę jak dziecko, co bywa monotonne. W marcu 2020 r. miałam poważne problemy zdrowotne niezwiązane ze sportem, doszło nawet do zagrożenia życia. Dotarło do mnie wtedy, jak kruche jest zdrowie i że mogłoby mnie już tu nie być. Mimo to jedyne, o czym myślałam, to żeby jak najszybciej wrócić do treningów, bo przecież w 2021 r. miały być igrzyska olimpijskie – tak właśnie działa głowa sportowca. Nie myśli się o tym, że było bardzo źle, ale o tym, że za kilka, kilkanaście miesięcy są igrzyska i trzeba się brać do roboty.
À propos igrzysk: czy medal w Paryżu to pani następny cel?
Zdecydowanie to priorytet, jednak zanim dojdziemy do igrzysk w Paryżu, czeka mnie wiele imprez międzynarodowych, z których chciałabym wrócić z medalem, m.in. mistrzostwa świata w Budapeszcie w przyszłym roku. Cel jest jeden: zdobycie medalu na olimpiadzie w Paryżu, ale myślę również o innych startach.
A gdyby mogła pani teraz – z obecnej perspektywy młodego, ale już doświadczonego sportowca – doradzić coś sobie samej na początku kariery albo udzielić jakiejś wskazówki komuś początkującemu, to co by to było?
Trzeba wyznaczać sobie cele i do nich dążyć – czy to w sporcie, czy w życiu. Z perspektywy czasu widzę, że jeżeli ma się jasno wyznaczony cel, to wiele rzeczy można znieść: ciężki trening, wyrzeczenia, wyjazdy, brak czasu dla przyjaciół… Kiedy bywało mi ciężko na treningach, powtarzałam sobie: „Tokio, Tokio” – i to dodawało mi sił do dalszej pracy. Należy mieć też świadomość, że sport bywa trudny, osiągnięcie dobrych wyników wymaga wyrzeczeń, ale jest to bardzo opłacalne – i nie mam tu na myśli tylko aspektów finansowych, ale poczucie spełnienia w życiu. Moment, kiedy wchodzi się na podium olimpijskie, może naprawdę wiele wynagrodzić.