Rozmowa z pięcioboistą nowoczesnym Dariuszem Goździakiem, drużynowym mistrzem olimpijskim z Barcelony z 1992 r.
Pańscy rodzice byli związani ze sportem: tata uczył WF-u, mama zajmowała się strzelectwem. Czy rodzinne pasje spowodowały, że również pan został sportowcem?
Pochodzę z małej miejscowości Lubniewice w Lubuskiem, położonej między dwoma jeziorami i połączonej z trzecim. Mój ojciec był bardzo dobrym siatkarzem i pływakiem, świetnie biegał. Stanowił dla mnie sportowy autorytet. Z jego inicjatywy powstawały w Lubniewicach boiska do siatkówki. Już jako dziecko podawałem piłkę siatkarzom. Z kolei wakacje zawsze spędzałem w wodzie. Uwielbiałem pływać w jeziorze i strzelać z wiatrówki. W podstawówce brałem udział w zawodach w biegach przełajowych i w pływaniu, choć nie mieliśmy basenu – pływało się w jeziorze. Udawało mi się nawet zakwalifikować do Wojewódzkiej Spartakiady Młodzieży. Oprócz basenu nie mieliśmy też sali gimnastycznej, tylko poniemiecką stajnię, gdzie wczasowicze mogli nauczyć się jeździć konno. Miała tam powstać sekcja sportowa. Nigdy nie powstała, ale ja nauczyłem się jeździć konno przy okazji sprzątania stajni. Uczestniczyłem w pokazach, w końcu zacząłem startować w zawodach jeździeckich. Zainteresowanie jeździectwem wzięło się z fascynacji Trylogią Sienkiewicza, którą trzy razy przeczytałem w podstawówce z latarką pod kołdrą.
Miał pan 14 lat, kiedy Janusz Pyciak-Peciak zdobył złoty medal na igrzyskach olimpijskich w Montrealu w 1976 r. Czy to dlatego zafascynował pana pięciobój nowoczesny?
Janusz Pyciak-Peciak był moim idolem i to właśnie dzięki niemu zainteresowałem się pięciobojem. Z artykułów w „Gazecie Lubuskiej” dowiedziałem się o istnieniu Zielonogórskiego Klubu Sportowego Drzonków, w którym działała sekcja tej dyscypliny. Tam sportowcy trenowali w ośrodku. Kiedy skończyłem szkołę podstawową, namówiłem ojca, byśmy tam pojechali. Wtedy już byłem pewien, że chcę zostać pięcioboistą. Przyjął nas „Szeryf” – tak nazywano Zbigniewa Majewskiego, pomysłodawcę i twórcę ośrodka w Drzonkowie, człowieka z niesamowitą energią i charyzmą. To były jednak wakacje, z basenu została spuszczona woda i nie mogłem zaprezentować swoich pływackich umiejętności. Poszedłem więc do klasy sportowej w liceum w Gorzowie Wielkopolskim. Próbowałem piłki wodnej i rzutu oszczepem. Ale w końcu znowu trafiłem do Drzonkowa, bo bardzo mi zależało na pięcioboju. Razem z kolegami, którzy mieli prawo jazdy, pojechaliśmy syrenką. Przeszedłem pomyślnie sprawdzian pływacki i na początku drugiej klasy szkoły średniej zostałem przyjęty do internatu, z pierwszego naboru. Tam na dobre zaczęła się moja przygoda z pięciobojem. Trafiłem do kieratu.
Jak wyglądały treningi?
To była męczarnia. Obowiązywało mnie 4–5 godzin treningów dziennie, do tego zajęcia szkolne. Przed lekcjami mieliśmy pływanie, a po szkole strzelanie, szermierkę, biegi, znowu pływanie, trzy razy w tygodniu jazdę konną. Treningi kończyliśmy o 21.00. Cały czas chodziłem obolały i „zakwaszony”, ale po roku moje wyniki sportowe były już naprawdę dobre.
Jakie cechy charakteru przesądziły o tym, że wytrzymał pan ten kierat i zaczął odnosić sukcesy?
Konsekwencja i upór w dążeniu do celu. Do tego pracowitość i miłość do sportu, a także marzenie, by coś osiągnąć. Byłem tak pracowity, że potrafiłem porąbać dwie przyczepy drewna na opał do pieca kaflowego – i to lubiłem!
Po latach treningów w końcu przyszły wielkie sukcesy. W 1990 r. zdobył pan brązowy medal mistrzostw świata w drużynie, w 1991 r. w San Antonio wywalczył pan dwa srebrne medale – w drużynie i sztafecie. Czy w 1992 r. jechaliście na igrzyska do Barcelony z Maciejem Czyżowiczem i Arkadiuszem Skrzypaszkiem po złoto?
Tak, jechaliśmy po złoto. Sportowcy, którzy chcą wygrywać, muszą marzyć o zwycięstwie. Arek zawsze siadał na krzesełkach żółtego koloru, bo kojarzyły mu się ze złotem. Naszą dodatkową motywacją były małe dzieci, które miał każdy z członków drużyny. Startuje się i wygrywa także dla bliskich.
Jak wspomina pan atmosferę igrzysk?
Wioska olimpijska znajdowała się w nowo wybudowanym osiedlu. Warunki były fantastyczne, trochę tylko brakowało klimatyzacji. Mieliśmy do dyspozycji trzy pokoje, w tym salon z kuchnią. Przenieśliśmy do niego wszyscy swoje łóżka i spaliśmy razem w tym jednym pokoju. Zgodnie z sugestią trenera Zbigniewa Pacelta (należał do czołówki polskich pięcioboistów nowoczesnych lat 70., zmarł w 2021 r. – przyp. red.) nie uczestniczyliśmy w ceremonii otwarcia igrzysk, by zachować siły na następny dzień, który był dla nas dniem startu.
Jak pan się czuł, słuchając Mazurka Dąbrowskiego na najwyższym podium?
Ludzie często płaczą, a my się śmialiśmy. To było niesamowite. Wielkie szczęście, wielka euforia. Kiedy słucha się hymnu, bo wstąpiło się w panteon wielkich sportowców, to jest to wspaniała sprawa. Jestem i do końca życia będę z tego dumny. Warto było wytrwać i nie poddawać się.
Czy pięciobój zmienił się od czasu pańskich startów?
Dziś pięciobój jest inny. Już w latach 80. nadeszły zmiany. Zaczęliśmy strzelać pistoletem laserowym nie do sylwetki ludzkiej, ale do tarczy. Teraz strzelanie jest połączone z biegiem. Kiedyś każda konkurencja odbywała się innego dnia, dziś jednego dnia rozgrywa się wszystko. My biegaliśmy 4 km na przełaj, dzisiaj to jest pięć razy 600 m. To dużo trudniejsze wytrzymałościowo. Jednak największa zmiana dopiero nadejdzie: za nieco ponad rok zniknie z pięcioboju jeździectwo. Ostatni raz konkurs jeździecki zostanie rozegrany podczas igrzysk olimpijskich w Paryżu w 2024 r. Zastąpi je coś w rodzaju toru przeszkód dla zawodników, na wzór „Ninja Warrior”. Już zrobiliśmy pokazy przy okazji mistrzostw świata juniorów w pięcioboju nowoczesnym w Drzonkowie.
Może to przyciągnie do tej dyscypliny młodych ludzi?
Młodym ludziom, nawet tym z potencjałem, dziś wielu rzeczy się nie chce. Wolą siedzieć przed komputerem albo leżeć przed telewizorem. Do tego dochodzi dieta fast-foodowa. Coraz trudniej jest namówić młodzież do sportu. Ale staram się to robić, pracując w Polskim Komitecie Olimpijskim. To z jego ramienia jeżdżę do szkół promować idee olimpijskie.