Home » Mówią mistrzowie » Przestrzeń, fala, wiatr, żywioły…

Przestrzeń, fala, wiatr, żywioły…

Rozmowa z Pawłem Tarnowskim, windsurferem, wielokrotnym mistrzem Polski, mistrzem Europy, mistrzem świata

Jak narodziło się pańskie zainteresowanie żeglarstwem?

Od zawsze byłem blisko wody, trenowałem pływanie wpław. Jako dziecko bardzo aktywne grałem w tenisa, siatkówkę, rodzice zapisali mnie na sztuki walki, uprawiałem lekkoatletykę. Okazało się, że jestem dobry w pływaniu, i trafiłem do klubu, w którym trenowałem już bardziej zawodniczo. Z racji tego, że od dziecka mieszkam w Sopocie, mogłem stanąć na desce surfingowej, gdy byłem z rodzicami na wakacjach na Helu. Miałem wtedy, zdaje się, 9 lat. Pamiętam, że od razu mi się to spodobało, zwłaszcza gdy widziałem ludzi, którzy pływają. Rok później rodzice zapisali mnie do Sopockiego Klubu Żeglarskiego, do grupy dzieci w wieku 10–13 lat. Byłem najmłodszym zawodnikiem. Od razu złapałem bakcyla, zacząłem normalnie trenować i stawałem się coraz lepszy, zdobywałem medale – najpierw młodzików, potem juniorów młodszych.

Gdy miałem 12–13 lat, musiałem zrezygnować z pływania wpław. Na początku trenowałem obie te dyscypliny intensywnie wyczynowo, ale ostatecznie musiałem zdecydować, na co się nastawiam, bo zaczęło mi brakować czasu – coraz więcej wyjazdów, treningi się pokrywały… Wybrałem windsurfing jako ciekawszy, bo w pływaniu wpław widzi się tylko kafelki na ścianach basenu. To fantastyczny sport, lecz dużo bardziej nudny niż windsurfing, w którym są przestrzeń, fala, wiatr, żywioły.

Paweł Tarnowski podczas windsurfingowych mistrzostw Europy w olimpijskiej klasie RS:X rozgrywanych na wodach Zatoki Gdańskiej, 2018 r. Fot. Marcin Gadomski / PAP

Zadebiutował pan jako bardzo młody chłopak i od razu zdobył pan złoty medal. Jak pan zapamiętał swój pierwszy start?

Zacząłem startować, mając 11–12 lat, ale z pierwszych regat niewiele pamiętam. Mam wspomnienia, że jeździłem na jakieś zawody, dawałem z siebie wszystko, a gdy przychodził ten finalny dzień, liczono wyniki i nagle się okazywało, że jestem drugi albo czwarty, albo i pierwszy. To było świetne. Jednak przede wszystkim traktowałem to jako dobrą zabawę i formę spędzania wolnego czasu.

Pierwsze zawody, które dobrze pamiętam, to mistrzostwa świata w 2007 r. – zostałem wtedy wicemistrzem świata do lat 17. Miałem 13 lat. Rok później zdobyłem mistrzostwo świata, też w kategorii do lat 17, mimo że mogłem startować w klasie do lat 15. Trener jednak stwierdził, że jestem na tyle dobry, że wystawi mnie w starszej konkurencji, z większym żaglem i większą deską. Te dwie imprezy wspominam bardzo dobrze. Stwierdziłem, że marzenia sportowe, które miałem parę lat wcześniej – że może kiedyś pojechałbym na igrzyska i walczył dla Polski – teoretycznie mają szansę się spełnić. Zacząłem trenować, przygotowując się stricte do planów olimpijskich, seniorskich. Wszedłem w rytm mocno rygorystyczny, zawodniczy.

Które z zawodów uważa pan za najbardziej wymagające?

Brałem udział w wielu trudnych imprezach; mistrzostwa świata, mistrzostwa Europy czy puchar świata są zawsze dużym wyzwaniem. Pamiętam regaty pucharu Europy, które trzy lata z rzędu wygrałem, czy puchar świata w Medembliku w Holandii. W pucharze świata w Japonii zwyciężyłem w bardzo trudnych warunkach: cały czas słabo wiało i trzeba było się namęczyć, a ja należałem do zawodników cięższych, gorzej radzących sobie przy słabym wietrze (deska pod cięższym zawodnikiem płynie wolniej, gdy słabo wieje). Pamiętam też mistrzostwa Europy seniorów w 2015 r. w Mondello na Sycylii. To były trudne zawody dla wszystkich zawodników. Ścigaliśmy się bardzo blisko wysokich skał, musieliśmy przewidywać, skąd wieje wiatr. Na dzień przed wyścigiem medalowym objąłem prowadzenie. I na tym wyścigu miałem jeden cel: przypłynąć przed aktualnym mistrzem olimpijskim. Liczył się tylko on, tylko on mi zagrażał. Udało mi się wygrać i to jest dla mnie jedna z pamiętnych chwil.

Z kolei rok czy dwa lata temu odbył się ogromnie trudny ultramaraton dookoła wyspy Lanzarote na Wyspach Kanaryjskich. Wziąłem w nim udział w zasadzie trochę z ciekawości. Płynęliśmy cały dzień, ponad 200 km na różnych odcinkach, przy silnym wietrze i dużej fali. Po 10 godzinach non stop na desce czułem się mocno zmęczony.

Na Lanzarote odbywały się również tegoroczne zawody pucharu świata, które pan wygrał. Ale wywrócił się pan razem z deską. Czy takie wypadki w windsurfingu są częste? Mogą być niebezpieczne?

Takie wypadki zdarzają się bardzo często, szczególnie na treningach i na zawodach w krytycznych momentach, gdy zawodnik leci na granicy możliwości swoich i sprzętu. Bo przecież sprzęt został przewidziany na jakieś warunki. Nie jest to sprzęt do bicia rekordów prędkości – do tego używa się dużo mniejszych desek, mniejszych żagli, mniejszych hydroskrzydeł. My mamy większy sprzęt po to, by móc pływać przy mniejszym wietrze, ostro na wiatr i z wiatrem. Nie wchodząc w szczegóły: prędkość ok. 50 km/h czuje się na każdym sprzęcie, podobnie jak to, że sytuacja wymyka się spod kontroli. Na sprzęcie olimpijskim płynąć półwiatrem, na wprost, ponad 50 km/h, to już nie lada wyczyn. Drobna korekta, nagły szkwał, fala, która wyprowadzi z równowagi, mogą spowodować, że zawodnik wpadnie do wody, a przy takiej prędkości o wodę uderza się jak o beton i wszystko wtedy boli. Oczywiście uczymy się upadać w odpowiedni sposób, żeby nie odnieść kontuzji i nie zepsuć sprzętu, ale nie zawsze jesteśmy w stanie. Szczęśliwie w Lanzarote nic mi się nie stało. Wywróciłem się tuż przed metą, wywrócił się także zawodnik, z którym bezpośrednio walczyłem o wygraną. Też leciał na skraju możliwości i wpadł do wody w tym samym momencie co ja.

Uczestniczył pan jako trener w szkoleniu windsurfingowym dzieci. Jak pracuje się panu z uczniami? Czy zauważa pan u nich fascynację pływaniem?

Jak najbardziej! Wiele dzieci jest miło zaskoczonych tym sportem, lecz nie ukrywam, że sporo na początku boi się wody, prędkości, płynięcia na desce i trzymania żagla, siły, jaką ten żagiel generuje. To się zdarza nie tylko dzieciom, ale również dorosłym. Pod odpowiednią kontrolą, pod okiem wykwalifikowanego instruktora, który potrafi takie dziecko poprowadzić, radości jest bardzo dużo. Myślę nawet, że więcej niż przy jakimkolwiek innym sporcie, bo tu zmieniamy środowisko z lądowego na wodne, podłoże jest mniej stabilne. Człowiek nie potrafi chodzić po wodzie, natomiast stojąc na desce, ma właśnie takie wrażenie. Gdy dziecku uda się podnieść żagiel i popłynąć w odpowiednią stronę, nabrać prędkości i zachować kontrolę nad sprzętem, to tej radości jest tyle, że brak na to odpowiednich słów. Dlatego chyba tak szybko zakochałem się w tym sporcie. Tego uczucia nie da się opisać, trzeba spróbować albo przynajmniej zobaczyć z bliska, w realnym świecie, żeby to zrozumieć.

Paweł Tarnowski podczas mistrzostw świata Formula Windsurfing Foil rozgrywanych na wodach Zatoki Puckiej, 2019 r. Fot. Adam Warżawa / PAP

Jak pan ocenia przyszłość windsurfingu w Polsce?

Jeśli chodzi o sprzęt, to dużo się zmienia, tak jak w klasach żeglarskich czy innych dyscyplinach sportowych zorientowanych na postęp technologiczny. Przez ostatnie 30 lat główną zmianą jest przejście z klasy mistral, na której ścigał się na igrzyskach Przemek Miarczyński, na klasę RS:X, na której mniej pływało się wypornościowo, a więcej w ślizgu. Sprzęt był tak dobrany, że zawodnik mógł rozwijać większe prędkości i osiągać tzw. aqua-planing, czyli stan, w którym deska płynie nie jak łódka – dzięki temu, że jest wyporna i może utrzymać się na powierzchni – lecz w ślizgu, z taką prędkością, że nieważny jest jej wypór, ale powierzchnia, którą rozbija wodę.

Kolejna zmiana: teraz w zasadzie nie pływamy po wodzie, tylko lewitujemy ponad nią. To jest najbardziej radykalna zmiana w całym żeglarstwie, zauważalna nie tylko w windsurfingu, lecz także w kitesurfingu, regatach oceanicznych, pucharze Ameryki, katamaranach na igrzyskach olimpijskich. Za pomocą hydroskrzydeł, czyli takiego „samolotu” zamontowanego pod deską, zawodnik jest w stanie unieść się ponad wodę. To uczucie, którego nie da się opisać. To już w zasadzie latanie, a nie pływanie po wodzie! Prędkości są jeszcze większe, jest to wszystko bardziej dynamiczne i bardziej kontuzjogenne – ale to rewelacyjna zabawa i coś, co napędza mnie, żeby codziennie trenować i pływać coraz szybciej i lepiej.

 

Czytaj także

Skip to content